Translate

środa, 3 września 2014

Raport 1

Poniżej zamieszczam uproszczoną wersję mojego pierwszego raportu dla polskiego Rotary. Uproszczoną, bo piszę z innego komputera i nie mam tu zdjęć, które mogłabym wrzucić, a te z worda się nie skopiowały.


I put a shrimp on a barbie!
Do samolotu w Polsce wsiadłam dnia dwudziestego trzeciego sierpnia o godzinie szesnastej minut trzydzieści. Około. Błyskawicznie odkryłam w tylnych siedzeniach rzeczonego Airbusa bardzo ciekawy wynalazek, jakim są dotykowe ekrany z mnóstwem filmów, arabskiej muzyki (linie katarskie, stąd nie ma się co dziwić) oraz innego rodzaju, opatrzonego tytułem „western”. To, że normalna muzyka jest właśnie tam, odkryłam dopiero w drugim samolocie.
Po pięciu i pół godzinach mordowania oczu urywkami różnych filmów, książką oraz wpatrywaniem się w chmury za oknem, wylądowałam w Doha. Cudem udało mi się nie zgubić na lotnisku, co zapewne zawdzięczam faktowi, że kierunek, w którym powinnam się udać, by dotrzeć do bramki, został pięknie oznaczony blisko czterometrowym napisem „C”. Po prostu nie mogłam skręcić w zły korytarz.
Drugi samolot postanowił się spóźnić, toteż po ciekawej rozmowie z parą małżeństwa z Polski zmierzającego do Melbourne na wypoczynek, wsiadłam do ogromnego Boeinga, w którym prawie się zgubiłam. Poczułam się jak w iście amerykańskim filmie, bo nie tylko znowu miałam ekran w fotelu, ale w jednym rzędzie siedzeń nie było sześć, jak zazwyczaj, a dziewięć. Spędziłam sporo czasu na gapieniu się w ekran i przez okno, czytając i słuchając muzyki, ale w końcu zasnęłam. Na całe pół godziny. I to był chyba mój rekord w spaniu w samolocie w trakcie tejże podróży. Po morderczych dla moich biednych, wrażliwych oczu niemal czternastu bezsennych godzin wylądowałam na Tullamarine Airport w Melbourne. Niestety, dla moich nerwów nie był to koniec sado-masochistycznych zachowań. Jeszcze w samolocie dostaliśmy coś w charakterze formularza, na którym musieliśmy podać swoje dane i informację, czy wwozimy do Australii cokolwiek organicznego, nawet ziemię w podeszwach butów. Hermetyczny to dobre określenie dla tego kraju. W zasadzie, nie ma się czemu dziwić. Tylko u nich w naturze występują leniwe koala (widziałam już jednego na drzewie pod domem), kangury (tych widziałam kilkakrotnie całe stado, a raz nawet jednego PRAWIE przejechaliśmy, tj. widzieliśmy koniec jego ogona znikający w krzaczorach), wombaty, dziobaki i inne okropne zwierzęta takie jak kukabury chichotliwe, których już teraz szczerze nienawidzę. Wracając do tematu formularza, szczerze wpisałam, że wwożę coś drewnianego i szczątkowe ilości skażonej, polskiej gleby na te hermetyczne australijskie ziemie.
Gdy wylądowałam, zgłosiłam swoje organiczne materiały tam, gdzie trzeba i wyruszyłam na poszukiwanie walizy. A walizy nie było i nie było…
Minęło pięć minut, dziesięć, piętnaście…
Gdy panom wyładowującym walizki z samolotu w końcu skończył się materiał, który mogliby rzucać na taśmę, w końcu postanowili pozbyć się zbędnego ciężaru, jakim była moja waliza. Jak grom z jasnego nieba wylądowała na taśmie i zaczęła leniwie kręcić się po karuzeli, tak jak inne nieodebrane jeszcze bagaże. Szczęśliwa pogalopowałam w jej stronę i ją odebrałam. Okazało się, że moja żarówiasta i ogromna jak szafa waliza postanowiła pozbyć się niewygodnych, różowych pasów, toteż jeden z nich udało jej się zrzucić gdzieś w trakcie podróży. Drugi dzielnie się trzymał, może dzięki temu, że utknął między rączką a wbudowaną w pomarańcz kłódkę.
W końcu udało mi się opuścić strefę, w której musiałam przedostawać się przez kontrole. Przez skrzypce i glebę w bucie musiałam wyjść jednym z najdalszych wyjść, toteż przeszłam całkiem sporo, zanim w końcu namierzyłam moich hostów i przewodniczącego YEP w dystrykcie. Wtedy też złapałam mojego pierwszego kangura i bukiet australijskich kwiatów, tj. dostałam je od rodziców. Przy kangurze był pewien koala, tj. etykietka, a misiek z niej będzie mi się śnił do końca życia.
Do domu dotarliśmy czterdzieści minut po północy, to jest już w poniedziałek. Poszłam spać, lecz wcześniej nastawiłam budzik na jedenastą, co by nie pozwolić jet lagowi panoszyć się po mojej wymęczonej duszy. Ostatecznie to host mama obudziła mnie o wpół do dwunastej. Rozpakowałam się, na co jeszcze starczyło mi energii, a potem udałam na pierwsze spotkanie klubu Rotary. Siedziałam na nim, próbując nie zasnąć na siedząco. Do języka się jeszcze nie przyzwyczaiłam, toteż na wpół rozumiałam, na wpół domyślałam się, o co ludzie mnie pytali. Miałam przyjemność wysłuchać debaty o gamblingu – czy powinni go zakazać, czy też nie. Dumnam z mojej szkoły, bo wygrała z inną. Możliwe, że dzięki jednemu z przedstawicieli, który głosem przebiłby lektora w reklamach „Mango”.
We wtorek udałam się do szkoły, co by załatwić papiery, wybrać listę przedmiotów itd. Ostatecznie uczęszczam na bardziej praktyczne wersje religii (mój college jest szkołą katolicką)
i angielskiego, geografię, biologię, pięknie brzmiące „studio arts” i „viscom”, czyli „visual communication and design”. Sześć przedmiotów, pięć godzin dziennie. Po południu Chris, tj. moja host mama zabrała mnie na plażę do Inverloch, oddalonego od Leongathy o jakieś 20km.
W środę po raz pierwszy poszłam do szkoły, nosząc już na sobie wspaniały zimowy mundurek. Udało mi się znaleźć paru znajomych i zaliczyć parę ciekawych wydarzeń takich jak konkurs recytatorski dla autorów nowych wierszy w Wonthaggi oraz obóz dla Wymieńców zarówno Inbounds, jak i Outbounds. Znienawidziłam wtedy kukabary. Ich chichot jest piekielny. Będzie mi się śnił po nocach, do spółki z tamtym koalą od kangura.