Translate

czwartek, 11 grudnia 2014

Po trzech miesiącach...

Kajać się nie będę, ale przepraszam, że z lenistwa braku czasu nie napisałam absolutnie NIC od czasu, gdy wylądowałam w Australii i łaskawie wkleiłam ten bardzo pierwszy raport z końca sierpnia/początku września.
Tak więc: zdążyłam już zmienić host rodzinę, ale jako, że o pierwszej praktycznie nic nie napisałam, to myślę, że powinnam wystartować z zaległościami, by powoli zbliżyć się do teraźniejszości. I tak też zrobię.


No dobra, nie bardzo wiem, o czym pisać po trzech miesiącach unikania tego bloga jak ognia. Tak więc wystartuję z tym, co uważam za zapewne interesujące. Jak można się było spodziewać, wylądowałam w Australii pod koniec zimy, toteż wszędzie było (i jakimś cudem jest nadal) zielono jak w Polsce. Region, w którym leży Leongatha, to tak zwane South Gippsland, teren rolniczy, a konkretnie skupiający się na krowach i produktach mlecznych, za co jestem tym ludziom dozgonnie wdzięczna. Zamiast wszechobecnych pól mam więc na ogół zielone łąki z niezliczonymi, wielgachnymi stadami krówek (a tam, gdzie jadę na Rock to Reef Safari[o którym też będzie post, ale za jakiś czas, bo to wielka wycieczka w maju], te pastwiska są o wiele większe, tak wielkie, że ludzie helikopterami latają, żeby to wszystko ogarnąć). Dla potwierdzenia własnych słów wrzucam parę zdjęć.

Seria poniżej to efekt mojego pierwszego spaceru po działce hrodziny. Konkretnie zrobiłam to tuż po tym, jak się obudziłam rankiem po przylocie.






Dom, który widać poniżej, to dom pierwszej host rodziny. 


A to ich pies, Ollie. Leniwy, kochany mieszaniec (nie pamiętam jakich ras, ale to już nie takie ważne). Ollie był na tyle wspaniały, że gdy leżał na podłodze w domu, a ja postanowiłam się na niego rzucić, nawet nie zawarczał ani się nie zerwał jak oparzony. Co prawda w ostatniej chwili wyhamowałam, ale tak czy inaczej lecąc w powietrzu musiałam wyglądać dość majestatycznie.


W końcu znalazłam też w telefonie opcję robienia zdjęć panoramicznych, toteż wrzucam tu panoramę tuż spod domu, razem z padokami dla krówek.






A to widok (nieco zbyt jasny) z domu.



Tak dla podsumowania, gdy po raz pierwszy zobaczyłam padoki, doszłam do wniosku, że znalazłam się na wyspie Nublar z Jurassic Park, bo na zdjęciach tego nie widać, ale te trochę dalsze wzgórza układają się w niemal identyczny sposób, jak te z którejś tam sceny z pierwszej części tegoż przesławnego filmu. Tylko wysokich gór w tle brakuje.
Och, no i zdjęcie pokoju!
Wygląda na to, że Australijczycy kochają spać pojedynczo na dwuosobowych łóżkach z ultragrubymi materacami, bo u drugiej host rodziny też tak jest. Mimo że moje łóżko w Polsce jest miękkie i wygodne, to trudno będzie mi się do niego z powrotem przyzwyczaić. Tak na zakończenie umieszczę zdjęcie z lotu.Wielkie litery CDE to litery oznaczające gejty na lotnisku. Jak już kiedyś chyba pisałam, były tak ogromne, że nie miałam szans się w Doha zgubić.


W tej chwili czekam na parę zdjęć, które zostały zrobione przez osoby inne niż ja sama, wśród nich znajduje się wspaniale ujęta osoba moja oraz pierwszej host rodziny. Oraz wielgachnego bukietu i kangura, które od nich dostałam. Tak już zupełnie na koniec podzielę się moim ukochanym creepy koalą. No. Nowy post opublikuję szybciej niż za 3 miesiące, obiecuję.







środa, 3 września 2014

Raport 1

Poniżej zamieszczam uproszczoną wersję mojego pierwszego raportu dla polskiego Rotary. Uproszczoną, bo piszę z innego komputera i nie mam tu zdjęć, które mogłabym wrzucić, a te z worda się nie skopiowały.


I put a shrimp on a barbie!
Do samolotu w Polsce wsiadłam dnia dwudziestego trzeciego sierpnia o godzinie szesnastej minut trzydzieści. Około. Błyskawicznie odkryłam w tylnych siedzeniach rzeczonego Airbusa bardzo ciekawy wynalazek, jakim są dotykowe ekrany z mnóstwem filmów, arabskiej muzyki (linie katarskie, stąd nie ma się co dziwić) oraz innego rodzaju, opatrzonego tytułem „western”. To, że normalna muzyka jest właśnie tam, odkryłam dopiero w drugim samolocie.
Po pięciu i pół godzinach mordowania oczu urywkami różnych filmów, książką oraz wpatrywaniem się w chmury za oknem, wylądowałam w Doha. Cudem udało mi się nie zgubić na lotnisku, co zapewne zawdzięczam faktowi, że kierunek, w którym powinnam się udać, by dotrzeć do bramki, został pięknie oznaczony blisko czterometrowym napisem „C”. Po prostu nie mogłam skręcić w zły korytarz.
Drugi samolot postanowił się spóźnić, toteż po ciekawej rozmowie z parą małżeństwa z Polski zmierzającego do Melbourne na wypoczynek, wsiadłam do ogromnego Boeinga, w którym prawie się zgubiłam. Poczułam się jak w iście amerykańskim filmie, bo nie tylko znowu miałam ekran w fotelu, ale w jednym rzędzie siedzeń nie było sześć, jak zazwyczaj, a dziewięć. Spędziłam sporo czasu na gapieniu się w ekran i przez okno, czytając i słuchając muzyki, ale w końcu zasnęłam. Na całe pół godziny. I to był chyba mój rekord w spaniu w samolocie w trakcie tejże podróży. Po morderczych dla moich biednych, wrażliwych oczu niemal czternastu bezsennych godzin wylądowałam na Tullamarine Airport w Melbourne. Niestety, dla moich nerwów nie był to koniec sado-masochistycznych zachowań. Jeszcze w samolocie dostaliśmy coś w charakterze formularza, na którym musieliśmy podać swoje dane i informację, czy wwozimy do Australii cokolwiek organicznego, nawet ziemię w podeszwach butów. Hermetyczny to dobre określenie dla tego kraju. W zasadzie, nie ma się czemu dziwić. Tylko u nich w naturze występują leniwe koala (widziałam już jednego na drzewie pod domem), kangury (tych widziałam kilkakrotnie całe stado, a raz nawet jednego PRAWIE przejechaliśmy, tj. widzieliśmy koniec jego ogona znikający w krzaczorach), wombaty, dziobaki i inne okropne zwierzęta takie jak kukabury chichotliwe, których już teraz szczerze nienawidzę. Wracając do tematu formularza, szczerze wpisałam, że wwożę coś drewnianego i szczątkowe ilości skażonej, polskiej gleby na te hermetyczne australijskie ziemie.
Gdy wylądowałam, zgłosiłam swoje organiczne materiały tam, gdzie trzeba i wyruszyłam na poszukiwanie walizy. A walizy nie było i nie było…
Minęło pięć minut, dziesięć, piętnaście…
Gdy panom wyładowującym walizki z samolotu w końcu skończył się materiał, który mogliby rzucać na taśmę, w końcu postanowili pozbyć się zbędnego ciężaru, jakim była moja waliza. Jak grom z jasnego nieba wylądowała na taśmie i zaczęła leniwie kręcić się po karuzeli, tak jak inne nieodebrane jeszcze bagaże. Szczęśliwa pogalopowałam w jej stronę i ją odebrałam. Okazało się, że moja żarówiasta i ogromna jak szafa waliza postanowiła pozbyć się niewygodnych, różowych pasów, toteż jeden z nich udało jej się zrzucić gdzieś w trakcie podróży. Drugi dzielnie się trzymał, może dzięki temu, że utknął między rączką a wbudowaną w pomarańcz kłódkę.
W końcu udało mi się opuścić strefę, w której musiałam przedostawać się przez kontrole. Przez skrzypce i glebę w bucie musiałam wyjść jednym z najdalszych wyjść, toteż przeszłam całkiem sporo, zanim w końcu namierzyłam moich hostów i przewodniczącego YEP w dystrykcie. Wtedy też złapałam mojego pierwszego kangura i bukiet australijskich kwiatów, tj. dostałam je od rodziców. Przy kangurze był pewien koala, tj. etykietka, a misiek z niej będzie mi się śnił do końca życia.
Do domu dotarliśmy czterdzieści minut po północy, to jest już w poniedziałek. Poszłam spać, lecz wcześniej nastawiłam budzik na jedenastą, co by nie pozwolić jet lagowi panoszyć się po mojej wymęczonej duszy. Ostatecznie to host mama obudziła mnie o wpół do dwunastej. Rozpakowałam się, na co jeszcze starczyło mi energii, a potem udałam na pierwsze spotkanie klubu Rotary. Siedziałam na nim, próbując nie zasnąć na siedząco. Do języka się jeszcze nie przyzwyczaiłam, toteż na wpół rozumiałam, na wpół domyślałam się, o co ludzie mnie pytali. Miałam przyjemność wysłuchać debaty o gamblingu – czy powinni go zakazać, czy też nie. Dumnam z mojej szkoły, bo wygrała z inną. Możliwe, że dzięki jednemu z przedstawicieli, który głosem przebiłby lektora w reklamach „Mango”.
We wtorek udałam się do szkoły, co by załatwić papiery, wybrać listę przedmiotów itd. Ostatecznie uczęszczam na bardziej praktyczne wersje religii (mój college jest szkołą katolicką)
i angielskiego, geografię, biologię, pięknie brzmiące „studio arts” i „viscom”, czyli „visual communication and design”. Sześć przedmiotów, pięć godzin dziennie. Po południu Chris, tj. moja host mama zabrała mnie na plażę do Inverloch, oddalonego od Leongathy o jakieś 20km.
W środę po raz pierwszy poszłam do szkoły, nosząc już na sobie wspaniały zimowy mundurek. Udało mi się znaleźć paru znajomych i zaliczyć parę ciekawych wydarzeń takich jak konkurs recytatorski dla autorów nowych wierszy w Wonthaggi oraz obóz dla Wymieńców zarówno Inbounds, jak i Outbounds. Znienawidziłam wtedy kukabary. Ich chichot jest piekielny. Będzie mi się śnił po nocach, do spółki z tamtym koalą od kangura.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Wow, przebiliście 1000! A poza tym, wizę mam już od dawna...

Serdecznie dziękuję leszczom osobom z niezwykłym ilorazem cierpliwości, którym nie tylko chciało się zajrzeć na tegoż bloga, ale i go poczytać. Nabiliście mi już tysiąc wyświetleń, co w ogólnych notowaniach może i nie jest niesamowitym wynikiem, ale po pierwszym tysiącu kiedyś nadchodzi drugi, trzeci, czwarty... a piąty to jak na mnie bardzo dużo *nigdy nie udało jej się osiągnąć dwóch patyków, ale jest dobrej myśli*

Co prawda w guglu wyszukać tegoż bloga zakrawa na nieprawdopodobieństwo, co jest spowodowane zapewne jego zupełnie nudnym adresem url i tytułem, co oznacza, że zapewne znaleźliście mnie albo przez fejsbuczka, albo przez inne blogi, za co chwała Wam Wybawcom, że w ogóle chciało Wam się kliknąć ten niepozorny linczek zatytułowany "Po Drugiej Stronie Świata" tudzież w jakikolwiek inny sposób.

Dzisiaj czwartek (Kolumb ze mnie, jeje) a w sobotę wylatuję, więc zapewne we wtorek ukażę kolejny post z opisem moich nieszczęsnych przygotowań, nieprzespanych nocy i przechrapanych dni oraz tego, jak zgubiłam się na lotnisku, bo to jest pewne.

Informacja apropos wizy - gdy byłam na dwutygodniowym Eurojamie od 31 lipca do 14 sierpnia (Europejskie Jamboree skautów z Europy i Kanady na dokładkę) mama miała mnie na bieżąco ze wszystkim informować. Mój kochany telefon dostarczył wszystkie jej smsy z wyjątkiem tego jednego, z dnia 31 lipca, że mam wizę! KOCHAM Plusa, roaming i co tam jeszcze mogło być za to odpowiedzialne. Tak czy inaczej, wizę mam i jedynym problemem teraz okazuje się wsadzenie wszystkiego do walizki, bo ona niby duża, ale moje rzeczy magicznie się w niej mnożą. Dzisiaj i jutro w pocie czoła będę się pakować i daj Boże, żebym nie dostała przy tym zawału/nie pękła mi w mózgu żadna żyłka.


wtorek, 29 lipca 2014

Kangury pod domem i inne cuda

Tytuł posta mylący, wiem. Do wylotu został mi jeszcze niespełna miesiąc, ale ale... Dostałam dzisiaj maila od hostów, że pod domem pojawiły się kangury i można je zobaczyć po parę razy w tygodniu z przerwami już od paru miesięcy! U nas sarny, u nich skoczni bokserzy, którym mama już powiedziała, że mają być 25 na miejscu, ażebym mogła się przywitać :D

Dostałam niedawno, tj. w zeszły czwartek informację od oficera do spraw wizy, że potrzebuje jeszcze parę dokumentów, w tym badań lekarskich. Nareszcie jakaś odpowiedź... W piątek badania wykonałam i teraz czekam, aż pan doktor od rentgenu wrzuci wyniki do systemu, mam nadzieję, że po tym nie będzie już problemów i wizę w końcu dostanę. Trzymać kciuki proszę, bo jak się okaże, że pan doktor wysłał papiery pocztą tradycyjną, to jeszcze sobie poczekam...

Odebrałam wreszcie przypinki od Magdaleny i nie wyszły tak tragicznie, jak się spodziewałam, a tutaj ich zdjęcie:


Tak gwoli ścisłości, to te odebrane od M. to te dwie na dole, pozostałe to efekt mojej wyprawy do Warszawy w celu wykonania badań. Obok tzw. przychodni Sylfium znalazłam sklep propagandowy, w którym zakupiłam rzeczone metalowe przypinki oraz flagę Polski, ale flaga jest spakowana do plecaka na Eurojam (zjazd skautów z całej Europy oraz z Kanady), na który się właśnie wybieram. Dokładniej, wyjeżdżamy o 6 rano z Lublina, więc się niestety nie wyśpię. Przynajmniej będę miała mniej czasu na zamartwianie się wizą i wymianą.

Jak na razie Australijczycy wydają się być tak niesamowicie miłymi ludźmi, że hohoho. Rodzina przysłała mi na przykład kartkę na urodziny z wielką siedemnastką i w różowej kopercie :D Co prawda, żem taka stara to się za bardzo nie cieszę, ale ciepło w sercu się robi, jak się dostaje kartkę od hostów, których jeszcze się nie spotkało.

Aby podsumować moje przeżycia; wszystko jest i nie jest w porządku, a burzy tenże porządek brak wyników X-ray w systemie eMedical. No ale cóż, pozostaje trzymać kciuki za szybkie ich się pojawienie...

Żem się wypisała,
Samoń

wtorek, 24 czerwca 2014

Mam Guarantee Form!

No, wreszcie dostałam moje GF. Dokładniej mówiąc, wersję elektroniczną otrzymałam już sześć dni temu, ale papierowa dotarła dopiero teraz. Tak więc mogę nareszcie opisać, czym dokładnie GF jest.
Ogólnie rzecz biorąc, wygląd tegoż formularza gwarancyjnego jest zależny od dystryktu, do którego się jedzie, przy czym formularzem tym tytułuję ogół papierzysk, które otrzymałam. W moim wypadku dystrykt był dość wylewny, bo przesłał mi więcej, niż musiał.
A oto mała lista moich dokumentów, których potrzebuję (bądź niekoniecznie) do wymiany:
1. Guarantee Form jako takie, czyli jedna strona z aplikacji, tej samej, którą oddałam jeszcze w zeszłym roku. Jest w niej specjalny dział, który nazywa się Section F: Host Club, District & School Endorsements (Guarantee Form/Visa Application Supporting Document). Jak sam tytuł głosi, znajdują się w nim informacje o goszczącym klubie, dystrykcie i szkole, a również o pierwszej rodzinie counselorze. do GF jest dołączona jeszcze jedna kartka, którą oznaczę w punkcie drugim (to do niej odnosi się to "Visa Application Supporting Document".
2. AASES form - Acceptance Advice for Secondary Exchange Student. Jest w tym tym numer, którego wymaga wiza oraz parę informacji typu szkoła, host rodzice, organizacja, z jaką jadę i podpis rodzica/prawnego opiekuna. Na samym dole jest jeszcze miejsce na podpis szkoły, który to może być złożony dopiero po podpisaniu papieru przez moich rodziców. Przez AASES nie mogę składać wniosku o wizę online, ale muszę się męczyć z wersją papierową, przy czym najbliższy konsulat, który wydaje australijskie wizy, znajduje się w Berlinie.
3. List do mnie, w którym mam opisane, co mam zrobić z którym dokumentem i kim są moi host rodzice oraz counselor, w tym kontakt do nich.
4. Wymagania do OSHC - Overseas Student Health Cover, tj. do ubezpieczenia wymaganego w dystrykcie.
5. Regulamin wymiany
6. Australia - the Great Southern Land - ogólne informacje/ciekawostki o Australii, m.in. o sportowcach, slangu i innych takich.

A teraz najlepsze - wiem, kiedy lecę! 
Mam wylot 23 sierpnia o 16.45, dolatuję do Melbourne 24 sierpnia o 21.25. Zaczynam odliczanie!

środa, 11 czerwca 2014

Mam kontakt z dwiema rodzinami, a GF mnie unika

Deprecha rośnie, więc wpis być musi. Mam jako taki kontakt z moją pierwszą i drugą rodziną, ale chociaż przewodniczący dystryktu 9820 wysłał do Polski G już tydzień temu, ja nadal nic nie mam, a to oznacza wzrost stresu do poziomu bezsenności. W przyszłym tygodniu jadę w Bieszczady, co zapewne oznacza, że właśnie wtedy GF do mnie dotrze. Na razie jednak broni się swoimi papierowymi rękami i nogami przez dostaniem się w moje chciwe łapska. Żeby nie nudzić, napiszę teraz co nieco o rodzinie.

1. Chris i Colin. Miłe, starsze małżeństwo z piątką dzieci na karku, czekające na swojego pierwszego wnuka. Mieszkają jakieś 6km od Leongathy, co oznacza, że do szkoły będę musiała dojeżdżać. Ich sąsiedzi mają córki, które z kolei mają konie, a że ja wprost kocham nieparzystokopytne, toteż spróbuję się z nimi jakoś dogadać. Chris i Colin mają psa imieniem Ollie, siedmioletniego mieszańca golden retrievera i bull mastiffa, który uwielbia skakać na ludzi, rzecz jasna z radości. Mam szansę się świetnie z nim dogadać, albowiem mój Asher wcale nie jest gorszy. No, dla dodania kolorów tekstowi wrzucę zdjęcia. Pierwsze to moja bestia, która kocha błotne kałuże, a drugie to właśnie Ollie w weselnej wstążce;

Poza tym, że obydwaj patrzą w tą samą stronę, mają coś wspólnego. Widzę to...
Ogólnie Christine i Colin sprawiają wrażenie bardzo miłych, a sądząc po tym, ile wspólnych zainteresowań mamy, być może będziemy się ze sobą całkiem nieźle dogadywać.

2. Chadwick family - ogólnie rzecz biorąc, mam kontakt z moją host siostrą, nie z rodzicami, ale Emily jest tylko rok ode młodsza (obecnie jest uczennicą 9 roku, podczas gdy ja według australijskiej miary jestem na roku 10), toteż zapory wiekowej nie ma. Poza rodzicami i siostrą, będę też miała.... młodszego brata (zawsze o nim marzyłam)! Co prawda Sam jest obecnie na 7 roku, więc taki malutki nie jest, ale nie zmienia to faktu, że brata mieć będę, a naprawdę zawsze takowego chciałam :D
Mieszkając u tej rodziny również będę musiała dojeżdżać busem, ale do Leongathy jest tylko 5 minut (zakładam, że na piechotę), więc będzie bliżej. 

W tej chwili, poza lotem, obawiam się jeszcze 2 rzeczy: wizy, bo ciągle nie mam GF i... braku twarożka. Wprost kocham ser biały, a odkąd zorientowałam się, że gros moich ulubionych potraw się z niego składa, zaczynam rozpaczać. W końcu takie dziwne, "zepsute" jedzenie je się w Europie, ale niekoniecznie gdzie indziej. No, może z wyjątkiem Dalekiego Wschodu, ale tego na północ od Australii. Twarożku z mleka UHT się nie zrobi, co jest co najmniej odrobinę kłopotliwe, ale ratuje mnie myśl, że w Leongatcie jest od groma krów - tamtejsi ludzie trudnią się farmerstwem. Żem wykombinowała bardzo chytry plan, że pójdę do jakiegoś farmera i poproszę go o trochę nieprzetworzonego mleka, a w zamian obczęstuję go pierogami albo czymś w ten deseń. 
Znając życie, wszystkie plany jak zwykle spalą na panewce, ale lepiej zająć myśli planowaniem, niż rozpaczaniem nad GF, bo inaczej deprecha urośnie jeszcze bardziej, że hoho tylko się pochlastać.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Znam miasto!

GF nadal nie dostałam i nie mam pojęcia, kiedy je dostanę, aczkolwiek wiem już, gdzie jadę. 
Ledwie wróciłam z Bydgoszczy, odebrałam telefon od Rotarianki z Australii!
Dzięki naszej 24-minutowej rozmowie (boję się rachunku, w końcu to rozmowa międzykrajowa) poznałam miasto i rodzinę. Jadę do miasteczka położonego około 1h 45minut jazdy od Melbourne, ok. 30km od morza, do 6 tysięcznego Leongatha. Mają tam KFC, Subway'a, i, jak to Australijczycy mówią, Macca's (McDonald's) a ponadto kino i basen (i sporo sklepów z wyposażeniem typu opony samochodowe, z tego co widziałam w google Earth). Da radę, moje miasteczko jest podobnych rozmiarów i w podobnej odległości od naszej stolicy (tylko do morza dalej ;( ), więc warunki mam dosyć podobne.
Moi host rodzice nazywają się Colin i Chris. Colin jest lokalnym prawnikiem-adwokatem, a Chris nauczycielką w mojej szkole, tj. St. Mary McKillop College. Przy czym jest to szkoła katolicka. Jak się wpisuje w aplikacji, że jest się katolikiem, to później się tak ma. No, dobra, to zabrzmiało, jakbym była z tego powodu nieszczęśliwa - nie jestem. Nie ukrywam, że często nie łapię przesłań Kościoła, ale idąc do takiej szkoły mam szansę je zrozumieć i w ogóle się uduchowić. 
Wiem też, że mój Counselor (tj. osoba, do której mam się zwracać z problemami i nie tylko) ma na imię Mary. Jak moja siostra, swoją drogą. 
Odnośnie szkoły - tu jest link do jej strony - http://www.mackillopleongatha.catholic.edu.au/
A skoro już mowa o linkach, tu jest też link do strony, na której są zdjęcia i inne informacje o Leongacie. Chyba tak to by się odmieniało... - http://www.travelvictoria.com.au/leongatha/photos/

Bydgoszcz Meeting

W dniach 25 - 27 kwietnia mieliśmy tzw. Orientation Meeting w Bydgoszczy. Spotkali się tam - przynajmniej teoretycznie - wszyscy tzw. outbounds, czyli wyjeżdżający w te wakacje na wymianę Polacy. Mieliśmy też przyjemność poznać wymieńców, którzy przyjechali do Bydgoszczy z USA, Kanady i Meksyku.
Zaczynając od początku, miałam niemałego stracha, bo miałam przybyć na to spotkanie z mamą (trzeba mieć rodzica ze sobą) i stałyśmy na autostradzie, zamiast jechać, toteż przytoczyłyśmy się pod hotel Agat** dopiero koło 21.30, podczas gdy teoretycznie powinnyśmy tam być najpóźniej o 20 - przy czym jakieś zajęcia zaczęły się już o 19. Okazało się jednak, że nie byłyśmy ostatnie, więc odetchnęłam z ulgą. Mieliśmy parę gier,żebyśmy "wiedzieli, jak to jest w pierwszych dniach wymiany". Te zajęcia prowadzili Inbounds, czyli ci, co przyjechali w tym roku do Polski (właśnie USA, Kanada i Meksyk). Trochę się speszyłam pierwszym zadaniem, bo nie ogarnęłam reguł (przyszłam w jego połowie), ale doszłam do wniosku, że mam inne problemy na głowie. 
Chociażby moje własne nazwisko. W formularzu rejestracyjnym na ten RYE Camp (Rotary Youth Exchange, radzę zapamiętać ten skrót) wyraźnie wpisałam "Anna Samoń-Drzewicka". To nie, rzecz jasna na identyfikatorze musieli wpisać "Drzewiecka"! To naprawdę potrafi irytować, zwłaszcza gdy ludzie nieustannie przekręcają tak proste nazwisko. I gdybym dyktowała je na głos, to rozumiem, że mogli źle usłyszeć, ale było napisane jak wół... No dobrze, wrzucę zdjęcie, aby podkreślić ogromną krzywdę, jaką mi wyrządzono:

Ale do rzeczy: spać poszliśmy późno, a rano trzeba wstać, więc nieprzytomnie stoczyłam się z łóżka i poszłam na śniadanie - za śniadanie muszę Agat pochwalić, mieli świeże bułeczki i ogólnie dobre jedzenie. A potem bite 6 godzin wykładu o wymianie i w ogóle. Najgorsze było to, że do Australii jedzie oprócz mnie tylko jedna dziewczyna - było nas za mało, żeby utworzyć własną grupę, toteż zostałyśmy podłączone do grupy "Amerykanów" i dowiedziałyśmy się, jakie są USA, ale o Australii nie dowiedziałyśmy się w zasadzie niczego, poza ogólnymi informacjami dotyczącymi wszystkich państw. Przynajmniej teraz mam namiar na ludzi, którym mogę się wypłakać i wiem co i jak.

Tak czy inaczej, śniadanie było o 8, a obiad o 15. 7 godzin pomiędzy dwoma różnymi posiłkami. Nawet przerwa na kawę i ciasteczko nie mogły pohamować ogromnego burczenia w brzuchach i głodu szerzącego się wśród przyszłych wymieńców, toteż gdy nadszedł czas na posiłek, wszyscy rzuciliśmy się do stołów jak szaleni. Obiad byłby dobry, gdyby nie za mała ilość sosu do kurczaka - bez niego mięso było suche, co trochę pogarszało ogólne wrażenie. Po obiedzie mały spacer po Bydgoszczy i kręgle, a potem bankiet. 
Bankiet to było coś.
Najpierw zjedliśmy kolację, na którą były różne dobre rzeczy, m.in. z grilla. Ale potem dowiedzieliśmy się, że mamy siedzieć i gadać. No dobra, pierwsze pół godziny było fajne. Ale w końcu zaczęliśmy się nudzić, aż dowiedzieliśmy się, że mamy tak siedzieć do niewiadomoktórejgodziny, czyli zapewne dość długo. Postanowiliśmy, jak to ujął szef spotkania, "otwierać granice", toteż rozpoczęliśmy dysputę, cóż to otwieranie granic ma znaczyć. Czy to przenośnia, czy może jednak nie? A może wysyłają nas na granicę Korei północnej i południowej albo - jak zauważył jeden z chłopaków - na Krym? Zdania były bardzo podzielone. 
Ostatecznie, uwolniono nas koło 22.30. Radośnie powróciliśmy do sypialni, gdzie razem z Magdą obejrzałyśmy jeszcze jakiś ciekawy film o kobietach, które mordowały mężów, tj. o Czarnych Wdowach. Potem zaczął się jeszcze CSI, ale zaniemogłyśmy i w końcu zasnęłysmy.
Rano śniadanie, spotkanie z p. Krzysztofem Kopycińskim i około dwugodzinny wykład, który w dużej mierze powtarzał to, co było w sobotę, po czym odprawa. Padliśmy ofiarą sesji zdjęciowej oraz dostaliśmy parę świetnych rzeczy. A oto i one. Przypinki do marynarki (im więcej przypinek na rotariańskiej marynarce, tym lepiej, służą do wymiany z innymi wymieńcami): 





A oto koło Rotary, które muszę sobie przyszyć do marynarki i świecić nim na prawo i lewo:



a to jest nasz magiczny hotel Agat**. Stoję gdzieś na środku, haha:


Podsumowując cały wyjazd, wielu rzeczy się upewniłam, sporo wbrew pozorom dowiedziałam. Teraz przynajmniej czuję się pewniej. No i mam magiczną listę 35 pytań, które mam zadać host rodzicom, aby uzgodnić, jak my mamy ze sobą przeżyć pod jednym dachem. 

czwartek, 10 kwietnia 2014

Znam dystrykt!

No więc dostałam właśnie mail od przewodniczącego dystryktu, do którego jadę. Wiem też, że razem ze mną trafi do tegoż dystryktu dwunastu innych wymieńców, z czego dwóch jest z Niemiec, a reszta to Kanada, USA, Szwajcaria, Dania, Belgia, Brazylia, Finlandia i Tajwan. Będzie ciekawie. Wow.
A teraz, do rzeczy: mój dystrykt to dystrykt 9820, Victoria, czyli tam, gdzie jest Melbourne. Szczerze mówiąc, wolałabym trafić nie do samej byłej stolicy, ale gdzieś na tereny podmiejskie, ale i tak płakać NIE będę. Notka krótka, ale treściwa. No.

P.S.
Koleżanka każe mi przekazać, że będzie za mną tęsknić. To takie urocze... :D

poniedziałek, 31 marca 2014

O GF nie będzie, ale o Australii owszem

No więc tak: Guarantee form jeszcze NIE dostałam (minęło 12 godzin od momentu mojego wyrażenia ogromnego zainteresowania Australią, więc nie ma się co dziwić), toteż na temat GF rozpisać się nie mogę. Jednakże, mogę zrobić małe podsumowanie informacji o rzeczonym kraju, w czym niezwykle pomogła mi Ciocia Wikipedia.
Tak więc: Australia jaka jest, każdy widzi. Stanowi jedyne państwo, które zajmuje cały kontynent (+ Tasmanię, wow!). Jako, że fauna jest najbardziej charakterystyczną cechą tegoż kontynentu, zacznę właśnie od niej. Około 85% gatunków żyjących w Australii zwierząt to endemity, tj. nie występują (naturalnie) nigdzie indziej na świecie. Kilka przykładów takich zwierzaków to przewspaniałe kangury, dziobaki i misie koala. Jako, że koala wszyscy kochają, wstawiam tu jednego uśmiechniętego misia:

No. A teraz parę innych, nieco mniej znanych, ale też ciekawych gatunków.
diabeł tasmański. Słodziak. Największy drapieżny torbacz. 
to też diabeł tasmański :D
kolczatka australijska
akurat psy Dingo zostały sprowadzone do Australii przez człowieka
tajpan pustynny. Jeden z najgroźniejszych, jadowitych zdradnicowatych. Mam nadzieję, że nie znajdę go w łóżku

Na zakończenie tematu zwierząt (mogłabym wkleić ich znacznie więcej), zamieszczam tu wymarłego już (dokładniej mówiąc, wybitego przez ludzi) wilka workowatego:
oraz słodziaka w postaci lotopałanki karłowatej:
Jako, że botaniką się nie interesuję, o florze Australii tylko wspomnę. Liczba endemicznych gatunków również jest tu duża, można też spotkać słynne na cały świat eukaliptusy (a na nich koale <3).

Australia to kraj, w którym wolnej ziemi więcej niż zagospodarowanej, co wynika z jej klimatu. Większa część kontynentu to pustynia. Jednakże, mamy tam Wielką Rafę Koralową i parę sporych miast, z których najsłynniejsze jest Sydney razem ze wspaniałym budynkiem opery na czele:
Przy okazji obalę krążący wśród wielu osób mit, jakoby Sydney było stolicą Australii - nie ma nic bardziej mylnego! Jej stolicą jest Canberra. 
Jako, że nadal nie wiem, gdzie dokładnie jadę, nie mogę się rozpisać na temat miasta docelowego, ale z pewnych źródeł  dowiedziałam się, że "miasto" to Australii również wioska z setką mieszkańców. No cóż... Ja odludzie lubię, jeśli do takowego miasta trafię, to narzekać nie będę. 
Wracając do tematu Canberry. Jej powierzchnia wynosi 814.2 km², a liczba ludności to nieco ponad 339 tysięcy (wow, mniejsza od Lublina!). Dla porównania, Sydney ma 12 144,6 km² i około 5,3 miliona mieszkańców. Od razu kojarzy mi się Washington D.C. i Nowy Jork.
                                        
Jako, że na temat ciekawych obiektów Australii wiem niewiele - konkretnie znam tylko Uluru i operę w Sydney - wpisałam w google bardzo ambitne hasło "co warto zobaczyć w Australii". W bodajże drugim wyniku wyskoczyła mi ta strona, na której jest chyba WSZYSTKO na temat mojego docelowego kraju. Wychodzi na to, że warto rzucić okiem na:
1. Sydney
2. Melbourne
3. Outback (dzikie, niezaludnione tereny Australii)
4. Skała Uluru
5. Parę parków narodowych
6. Aborygeni
7. Wielka Rafa Koralowa
i wiele, wiele innych. I tak większości tego pewnie nie zobaczę, ale może chociaż z częścią mi się poszczęści.

A teraz drugi najlepszy temat na świecie: Jedzenie.
Nieco żal mi tego pisać, więc po prostu wcisnę ctrl+v od cioci Wikipedii:  tradycyjna kuchnia Australijczyków bazowała na angielskich potrawach przywiezionych do Australii przez emigrantów i zesłańców z Anglii. Tę niezbyt wyrafinowaną kuchnię zdominowały: niedzielna pieczeń, kotlety z kością z rusztu i inne potrawy z mięsa podawane najczęściej z warzywami (potocznie zwanymi three veg – „trzy warzywa”) takimi jak ziemniaki, marchewka, groszek czy fasola (w większości przypadków podawanych w typowy dla Anglików sposób – miękkie i długo gotowane). Jednak w czasie ostatnich trzydziestu lat w kuchni australijskiej zaszły duże zmiany związane głównie z australijską polityką wielokulturowości i otwarciem Australii na przybyszów z zewnątrz.
Ostatnie zdanie budzi moją nadzieję, toteż będę czytać o kuchni dalej.
Wychodzi na to, że ciocia Wikipedia zna tylko kilka australijskich potraw:
1. Pavlova (Pawłowa) - przy czym Nowozelandczycy upierają się, że to ich wymysł:
2. Anzac Biscuits - miały się szybko nie psuć, jako, że były prowiantem żołnierzy. Wyglądają lepiej, niż standardowe suchary.

3. Lamingtony - wyglądają taaak pysznie.

I to chyba wszystko, co opłaca się tu zamieszczać - wyguglowałam jescze jakieś rzeczy, ale nie były tak konkretne ani ciekawe. 

Podsumowując, jadę do cywilizowanego kraju, w którym jedzenie wydaje się dość "standardowe". Ale co kraj to obyczaj, prawdopodobnie jak tam pojadę, to jeszcze mile się zdziwię. A teraz jeszcze tylko doczekać się tego strasznego Guarantee Form, wyrobić paszport - jako, że w tym roku mi wygasa - i wizę. No i papiery na skrzypce, bo chyba roku bez nich nie przeżyję.

niedziela, 30 marca 2014

Uwaga! Startujemy!

No więc tak: dzisiaj, tj. 30 marca 2014 roku (po co piszę, skoro w dacie postu jest wszystko) dostałam informację, że jeśli chcę, to mogę jechać na wymianę do Australii, ale muszę szybko odpowiedzieć, czy faktycznie CHCĘ. No więc zaczęłam z radości skakać pod sufit (wszystkie moje koleżanki, które zgłosiły się na wymianę, wiedziały, że jadą już od co najmniej dwóch tygodni) i, niewiele myśląc, dałam natychmiastową odpowiedź, że oczywiście, że JADĘ. No i na razie to wszystko, co wiem.

Ale, ale, zaczynając od początku: we wrześniu roku ubiegłego w naszej wspaniałej szkole pod dumnym imieniem Ignacego Jana Paderewskiego w Lublinie nasz jakże cierpliwy nauczyciel poinformował nas o możliwości wyjechania na wymianę. Powiedziałam od razu, że NIE MA OPCJI, żebym jechała, bo będę miała rok w plecy i w ogóle po-co-mi-to. Minął miesiąc i mi się odmieniło, co było spowodowane wycieczką moich rodziców na wywiadówkę. Wrócili i mnie zaczęli wypytywać, ale broń Boże nie namawiać. No i tak mnie nawypytywali, że zmieniłam zdanie i ruszyłam do pana dyrektora wypytywać go o wszystko, o co się da. Ostatecznie zgłosiłam się na wymianę z organizacji "charytatywnej" zwanej Rotary, która jest w zasadzie najtańsza z możliwych - ich charytatywność polega na wysyłaniu młodzieży w zasadzie za darmo - nie biorą kasy za samą wymianę, nie licząc 900zł składki. 

Tak czy inaczej, zabrałam się za uzupełnianie aplikacji i w końcu, chyba na przełomie listopada i grudnia, wysłałam razem z Magdaleną nasze papiery do biura w Krakowie. O samej Magdalenie, chcąc czy nie chcąc, co nieco jeszcze napiszę, bo razem się stresowałyśmy, umierałyśmy i wypytywałyśmy wszystkich poważnych Rotarian o informacje dotyczące wymiany. 

Na początku marca rzeczona Magdalena wraz z inną koleżanką dostały od Rotary informację, że jadą do USA - ponoć bardzo szybko się dowiedziały, ale ja i tak zaczęłam popadać w depresję, ponieważ nadal nic nie wiedziałam, a teoretyczny termin dostania Guarantee Form (rozpiszę się o tym w kolejnym poście, kiedy już je dostanę) minął 15 marca - i zapewnienia, że większość wymieńców dostaje informację również w kwietniu na moją zszarganą psychikę pomóc nie mogły.

Tak czy inaczej, dzisiaj dowiedziałam się, że jadę i, nie mogąc czekać ani chwili dłużej, poinformowałam wszystkich ludzi, których mogłam poinformować o końcu mojej depresji. No i w tej chwili siedzę sobie na fotelu i zastanawiam się, czy coś mnie zeżre pierwszego, czy dopiero ostatniego dnia wyjazdu.