Translate

środa, 17 czerwca 2015

Jutro koniec

Dzisiaj po raz ostatni poszłam do szkoły. Jutro o 22:55 mam samolot. Sama nie wiem, jak się teraz czuję. Z jednej strony fajnie by było wrócić, ale z drugiej oznacza to zamknięcie pewnego rozdziału. Świadmie czy nie, prawdopodobnie już go zamknęłam, bo w jakiś sposób jestem gotowa. Z drugiej jednak strony nie chcę wyjeżdżać. Miałam dzisiaj prezentację dla mojego rocznika, śmiali się w zasadzie więcej, niż ja mówiłam...
Ogólnie rzecz biorąc prawdopodobnie powinnam podsumować cały rok, może zamknąć bloga itd., ale jakoś niespecjalnie mam na to ochotę. W dodatku czeka mnie bezsenna noc, spędzona na doprowadzaniu pokoju i własnych rzeczy do jako takiego ładu. Niefajnie. Zaraz wychodzę na ostatnią lekcję z moją zarąbistą nauczycielką skrzypiec, Georgette. Zobaczymy, jak wyjdą mi nadchodzące pożegnania. 

Oczywiście ostatecznie nie opisałam wszystkiego, co przeżyłam, lecz nie mam zamiaru zamykać bloga. Po powrocie nadrobię zaległości. Na chwilę obecną moja lista postów do dodania jest następująca:
1. Rock to Reef
2. System edukacyjny i życie w Australii
3. Język i kultura
4. Aborygeni
5. Wszystko inne.

Tak czy inaczej jutro moja przygoda się skończy, a zacznie się paskudna wojna z programem IB i polskim szkolnictwem. Oraz z poszukiwaniem odpowiednich uniwersytetów. Żegnaj, okrutny świecie...

niedziela, 7 czerwca 2015

Rock to Reef cz. 1

Jakieś dwa tygodnie temu wróciłam z Rock to Reef Safari - organizowanej przez Rotary, 3-tygodniowej wycieczki po środkowej i wschodniej Australii. Każdego dnia działo się coś ciekawego, więc zapewne nie zdołam wszystkiego opisać w jednym poście - tym bardziej, że mam mnóstwo zdjęć - ale zrobię, co w mojej mocy, by nie pisać oddzielnego postu o różnych rzeczach. 
Tak więc Rock to Reef zaczęło się w czwartek 30 kwietnia. Wsiadłam w pociąg do Melbourne, w którym spotkałam się z połową naszego dystryktu. Z dworca Southern Cross przetransportowaliśmy się - szmuglując chairmana na podłodze busa, bo zabrakło dla niego miejsca siedzącego - do miejsca, w którym mieliśmy nocować. Spotkaliśmy tam pierwszy z 4 dystryktów, z którymi mieliśmy spędzić następne trzy tygodnie - Brisbane. Początkowo mieli z nami nie jechać, ale coś im nie wyszło i ostatecznie dołączyli do nas. Tak czy inaczej, poznaliśmy kilka nowych twarzy. Jak wkrótce miało się okazać, zdecydowana większość wymieńców miała spotkać kogoś ze swojego własnego kraju bądź grupy etnicznej. 
Wyjątkiem miałam być ja (Polska, jeje, mało Słowian najwyraźniej jeździ na wymiany, przynajmniej do Australii), Węgier Robi tudzież Robbie tudzież Robbieguys (wyjaśnię później), Lyz, ale Lyz to USA, więc z każdym mogła pogadać w ojczystym języku, Mat (Quebec, miał mnóstwo Francuzów), Lara z Hiszpanii i Guia z Włoch. I to by było na tyle, jeśli chodzi o niepowielające się narodowości, chociaż wymieńców było na safari 41 sztuk. Było to nieco bolesne doświadczenie, bo przez pierwszych 2-3 dni wszyscy wykorzystywali fakt, że mogą porozmawiać z innymi w swoim ojczystym języku, a ja do spółki z Robbiem byłam jedyną osobą, która nie miała absolutnie nikogo z tej samej grupy językowej. Ale to taki jeden mały minusik, skupmy się na plusach.
Jeszcze zanim dotarłam do Melbourne doszłam do wniosku, że może i PKP nie świeci przykłądem, ale nie jest gorsze od australijskich pociągów, w każdym bądź razie nie od tego, który nam się trafił. Z pewnością nie był czystszy (tyle tylko, że nie śmierdział), a chociaż na moją stację przybył o czasie, jestem dość pewna, że na Southern Cross Station miał już opóźnienie. Tak szczerze mówiąc, określiłabym nasz wagon mianem dość rozklekotanego. To taka moja mała dygresja, co by dać Wam kochani Polacy znać, że nie ważne, gdzie pojedziesz, i tak w pewnym momencie trafisz na stare śmieci. 
Tak czy inaczej, noc spędziliśmy w domkach i następnego ranka wyjechaliśmy z pewnym opóźnieniem, ponieważ tasmański dystrykt, który miał do nas dołączyć, miał opóźniony lot. Gdy wreszcie się spotkaliśmy, wsiedliśmy do autokaru, gdzie oficjalnie rpzedstawiono nam Carla, naszego kierowcę i Mario, naszego greckiego kucharza. Oj, Carl i Mario to charaktery... Piosenką wyjazdu stała się "Give me Home among the Gum Trees", do której "tańczyliśmy", robiąc różne rzeczy z ramionami, siedząc w autokarze. Później załączę nagranie, ale to przy fragmencie o przelocie z Alice Springs do Cairns, bo wtedy też zostało ono wykonane. 
Cały dzień spędziliśmy w autokarze, aż wreszcie dotarliśmy do Adelaide, gdzie zjednoczyliśmy się z pozostałymi dwoma, mniej więcej miejscowymi, dystryktami. Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że nie czułam się przytłoczona liczbą nowych twarzy. Jak na moje antyspołeczne możliwości było ich zdecydowanie zbyt wiele. Tak czy inaczej, na kolacji mieliśmy się sobie przedstawić. Wstać, powiedzieć, skąd jesteśmy, jak się nazywamy, który dystrykt i jak chcemy, by nas nazywano. Właśnie wtedy Robbie zarobił sobie przezwisko. Powiedział "Oh, and call me Robbie, guys". Tyle tylko, że tak szybko, że ostatnie dwa słowa zabrzmiały jak jedno. Teraz nie brzmi to zbyt ciekawie, ale wtedy było zabójczo śmieszne. A ponieważ Robbie jest z Węgier, a Węgry to po angielsku rzecz jasna Hungary, biedny chłopak padał co jakiś czas ofiarą żartów opartych na mieszaniu słowa "Hungary" i "hungry". 
Następnego dnia nareszcie rozpoczęło się zwiedzanie. Tzn. zwiedzaliśmy miejsce, w którym spaliśmy, a konkretnie więzienie Gladstone Goel, ponoć nawiedzone. Pierwotnie było przeznaczone tylko dla kobiet, ale potem umieścili tam też mężczyzn. Prowadzili na nich eksperymenty, wykorzystując fakt, że Gladstone było położone w środku niczego i nikt ich nie nadzorował. Przykładowo takiego więźniowi wbijano w mózg pręty (przez oczy), po czym nimi ruszano, by "przywrócić" nieszczęśnika do normalności. Chyba nie muszę mówić, jak się to dla pechowca kończyło. 
Takie pręty to nie wszystko.
Odwiedziliśmy też ekstremalne eksperymentalne cele. Nie miały żadnego oświetlenia, nie licząc niewielkiego okienka nad drzwiami, przez co w środku przez cały czas panował niemal zupełny mrok. Jeden więzień na celę, łóżko było zastąpione betonową półką, pod którą ziała zakratowana dziura wentylacyjna. I to by było na tyle w sprawie wyposażenia wnętrza. 
My sami spaliśmy w celach, dziewczyny w bloku dla kobiet, chłopaki w bloku dla mężczyzn. Osobiście zdecydowanie wolałam nasz, tym bardziej że na środku mieliśmy kominek, który nieco ogrzał zimne pomieszczenia. Co ciekawe, więzienie (teraz już rzecz jasna stanowiące jedynie funkcję muzealną) przypominało mi polskie szkoły państwowe. Na dowód wrzucam parę zdjęć z patio, na którym więźniowie odbywali małe spacery. 
Byłam w paru polskich szkołach i nawet, jeśli Wam to nie przypomina takiej standardowej podstawówki, mi niestety od razu staje taka szkoła przed oczami. Tyle tylko, że na pierwszym piętrze nie ma tarasu dla klawiszy, żeby mogli pilnować porządku.
W nocy odbyliśmy "ghost tour". Nasze przewodniczki chyba miały niezły ubaw, tym bardziej, że jedna z nich miała śmiech idealnie pasujący do horrorów, potworów doktora Frankensteina i innych takich. Oprowadzono nas po szkole, znaczy po więzieniu, zaczynając od Bloku A - tego, w którym my spałyśmy. Najdalsza cela była porodówką. Ponoć jedna z więźniarek umarła tam po porodzie. Praktycznie sąsiadujące pomieszczenie było zamieszkane przez dość psychiczna kobietę, która zatłukła na śmierć parę innych uwięzionych kobiet. 
Podłogi wykonano z grubych kamiennych płyt, by skazańcy nie mogli uciec, takich samych, jak te na powyższym zdjęciu. Z bloku A przeszliśmy do przeznaczonego dla mężczyzn bloku B. Tamten nie było już tak przytulny, jak nasz. Wprowadzono nas do łazienek, które niestety bardzo przypominały mi obozy koncentracyjne. Otwarte, zimne i pozbawione wszelkich wygód. Przewodniczki pokazały nam odbite w podłodze, jakby mokre ślady stóp. Rzekomo co jakiś czas pojawiały się kolejne, jak gdyby jakiś duch je zostawiał. Nie, żebym była tchórzem. Na ogół nie wierzę w takie rzeczy, ale ciemne plamy faktycznie miały kształt stóp. Kilka dziewczyn już wtedy panikowało, co uznałam za dość śmieszne, bo co prawda działy się tu okropne rzeczy, ale nikt niewidzialny przecież nie popukał ich w ramię.
Tak czy inaczej, następnie przeszliśmy do bloku C, gdzie odbywały się eksperymenty i zabiegi. Trzymano tam również "niegrzecznych" więźniów, w dokładnie tych celach, które opisałam wcześniej. Gdy wreszcie poszliśmy spać, obudziłam się w środku nocy i moja wyobraźnia, wredna jędza, zaczęła płatać mi figle. Słyszałam kapanie wody w bloku B, tzn. w prysznicach, a kapanie wody to niestety jeden z najgorszych dźwięków, które można usłyszeć w takiej sytuacji. Gorsze byłoby jedynie skrzypienie drzwi albo czyjeś kroki. Nie mogę powiedzieć, że dobrze mi się spało. Budziłąm się chyba co jakieś 20 minut i chociaż bardzo chciałam, nie mogłam się uspokoić. 
Jako, że atrakcją następnego dnia było Coober Pedy, stolica opalu w środku niczego, myślę, że opiszę je już w następnym poście, a tymczasem wrzucę jeszcze parę zdjęć z więzienia.
Tak wyglądały cele, w których spałyśmy. Nawet miałyśmy gniazdko elektryczne...


Drzwi do naszych kwater od zewnątrz.





Z zewnątrz, z wieży obserwacyjnej więzienie wyglądało niemal jak zwyczajny fort. 



Element nieco żartobliwej części wystroju.


Meal muster, czyli kto co jadł. Aż się cieszę, że byłam w bloku A...

Nasza więzienna kolacja. Sos gravy, tak ukochany przez Australijczyków, był nawet tutaj. Niestety nienawidzę tych ich "meat pie", więc ostatecznie zadowoliłam się samymi ziemniakami i groszkiem...

Na zakończenie nasza mała reakcja na - miejmy nadzieję, że żartobliwą - tablicę z innym menu. Dwie dolne pozycje niezbyt nas zachęciły.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

O tym, co ciekawego spotkało mnie na "Ride"

Koniec wymiany się niestety zbliża, toteż czas zaczyna szybciej płynąć i wygląda na to, że mam też więcej zajęć. Ostatni tydzień spędziłam niemal w całości poza domem, w czwartek wyjeżdżam na długo oczekiwane Rock to Reef Safari, a ciągle przecież nie opisałam, co dokładnie stało się na rajdzie rowerowym. Tak więc w końcu się za to zabrałam. Przy okazji umieszczę trochę zdjęć.

Przede wszystkim: Rajd to impreza charytatywna, toteż próbuje zebrać sponsorów i pieniądze. W tym celu Rotarianie robią, co mogą, by zasłynąć. Toteż bardzo chętnie udzielają miejscowym gazetom wywiadów, a w tym roku (nie wiem, jak to jest z innymi) daliśmy się nawet nagrać dla lokalnych wiadomości. Tak więc, aby udowodnić, że w ogóle coś takiego miało miejsce, poniżej wrzucam filmik i artykuły (na filmiku gdzieś tam można mnie zobaczyć, w czerwonym kasku zasuwałam :D)
No i zdjęcie z Kerrym, Rotarianinem, z którym "trenowałam".


Małe grupowe zdjęcie z balu w stylu lat dwudziestych na konferencji. Mam dziwne wrażenie, że w ogóle nie umieszczałam swoich zdjęć, więc objaśniam: ja to ta najbardziej po prawo :D

Na wypadek, gdyby ktoś nie wyłapał z filmiku - tak wyglądaliśmy, gdy staliśmy w rządku przed podstawówką.

Kazali nam wleźć na płot. Doszłam do wniosku, że się nie bawię, więc siadłam inaczej. Tak, jak pozostali, bym zleciała szybciej, niż błyskawicznie.

Jestem na zdjęciu! Yay! Tzn. ja to ta czwarta, gdzieś z tyłu...

Właśnie tak Harold wjeżdżał na teren odwiedzanych podstawówek



Ameryka - Lyz - w trakcie przebierania za Harolda Żyrafę

To właśnie wspomniane wcześniej zdjęcie z Kerrym.

To nie wszystko. Żadne wyścigi nie są dozwolone, ale mamy coś w stylu "challenge" - nazywany również sprintem. No więc dowiedziałam się, że Rotarianie oczekują, iż wezmę w tym udział, bo najwyraźniej uznali mnie za jedną z lepszych. No to dobra, siadłam na rower, ustawiłam się w rządku, opuściłam nieco przerzutki, żeby lekko wystartować... I skończyłam trzecia. Od tyłu. A wszystko przez to, że przerzutki ustawiłam zbyt lekkie i straciłam tempo na początku, bo musiałam jak szalona te przerzutki zmieniać. A pod koniec już doganiałam pozostałe rowerzystki, tzn. gdybym miała kilkanaście metrów więcej, mogłabym skończyć trzecia od początku! No ale nic to, i tak nie jest źle, oczekiwałam, że skończę jako ostatnia.

Co więcej, na zakończenie wręczone nam zostały nagrody (o których nawet nie wiedziałam). Ku swojemu nieskończonemu zdumieniu, dostałam nagrodę Jareda Dunscomble'a, rowerzysty, który zginął w wypadku na rajdzie w 2013 i jego rodzina zorganizowała taką nagrodę dla tych, którzy najbardziej przypominają Jareda, tzn. wyróżniają się m.in. determinacją.

To prawdopodobnie pierwszy raz, kiedy ktoś w ten sposób docenił mój wysiłek, toteż doszłam do wniosku, że muszę się pochwalić. Nawet za rysunki na konkursy nigdy nie wygrałam pierwszej nagrody (rekordem była 3), co niejako wzbudziło niedowierzanie wśród znajomych. Tak więc cóż, w Australii bardziej mnie doceniają niż w Polsce...

poniedziałek, 30 marca 2015

Mam z powrotem internet, toteż piszę. Wreszcie. Ufff... W kolejnym poście zamieszczę kilka ciekawostek i zdjęcia z tego, co opisałam poniżej, tak więc: miłej lektury :D

Co roku każdy dystrykt ma konferencję. Rotarianie spotykają się, słuchają prelekcji w charakterze zbliżonym do tych z TED’a, jedzą i w ogóle robią rotariańskie rzeczy. W tym roku konferencja odbyła się w Shepparton, płaskim jak patelnia kawałku lądu w dorzeczu Murray i Darling. Co się jednak działo na samej konferencji, opiszę innym razem. Najpierw bowiem wypadałoby napisać, co działo się w przeciągu sześciu dni poprzedzających rzeczoną konferencję, a działo się dużo.
Nasz dystrykt, tzn. australijsko-nasz, 9820 co roku organizuje nie tylko konferencję, a również „Ride to Conference”. Co to za dziwactwo? Mówią „600km w 5 dni”. Na rowerze. W rzeczywistości bliższe prawdy jest „700km w 6 dni”, ale ostatniego dnia się chyba po prostu nie liczy, w tym roku był śmiesznie krótki, ledwie 60km, więc możliwe, że zawsze tak jest i dlatego mówią „pięć dni”. Tak czy inaczej, gdy na pierwszym czy drugim obozie dla Wymieńców powiedzieli nam o tej imprezie, byłam jedyną, która od razu i bez większego wahania powiedziała, że się na to piszę. Bynajmniej nie zrobiłam tego dlatego, że jestem w tak świetnej formie – doszłam do prostego wniosku, że to będzie świetny powód, żeby się przyłożyć do treningu i trochę poćwiczyć. Jak się okazało, nie okazało się to wystarczająco silnym motywatorem, ale cóż… to już moja wina.
Tak czy inaczej, z biegiem czasu okazało się, że piszą się na to wszyscy. Ilu z nas podjęło się faktycznego treningu – nie wiem, ale pod względem podjętych przygotowań mimo wszystko nie wypadłam najgorzej. Ze dwa razy udałam się na 14-kilometrową przejażdżkę w październiku, ze trzy razy na takąż w grudniu, a potem jakoś straciłam rachubę czasu i kolejny „trening” odbyłam dopiero na dwa tygodnie przed samą imprezą. Towarzystwa dotrzymywał mi Kerry, jeden z Rotarian, który regularnie bierze udział w rajdzie. Za pierwszym razem jeździliśmy w górę i dół tego samego wzgórza, za drugim Kerry zabrał mnie na „malutką” górkę, 3,3km pod górę non stop. Zdecydowanie wolałam drugą część wycieczki, tzn. zjazd w dół. Trzecią przejażdżkę odbyłam na własną rękę, w górę i w dół po pobliskich wzgórzach. I na tym moje przygotowania się skończyły. Musiałam się jednocześnie spakować, bo moi hości wybierali się na wycieczkę w czasie konferencji, a akurat zbliżał się czas zmiany rodziny, toteż miałam przenieść wszystko, co moje. Chyba nie muszę wspominać, że pakowanie to jeden wielki wrzód na pewnej części ciała.
Wracając do tematu rajdu, bałam się bardziej, niż trzeba było. Pierwszego dnia powiedziano nam,  że mamy do zrobienia 99km. Okej, no to w drogę. Pierwsze 36 poszło jak z płatka. Potem mieliśmy przerwę na „Morning tea”. Owoce, ciasta, kawa, herbata, co dusza zapragnie. W międzyczasie ostrzeżono nas przed czymś, co nazywa się… nie, nie pamiętam, przepraszam. Coś z „Jackiem”, jak triple Jack. Albo coś w ten deseń. To takie twarde, ostre dziwadła, które rosną w odpowiednim typie trawy. Najedź na to rowerem, dziurę masz jak w banku. Wygląda toto jak kilka małych, połączonych cierni, co gorsza, nie da się ich praktycznie zobaczyć, kiedy już wbiją się w oponę. Można je jedynie poczuć, więc trzeba sprawdzać opony po każdym postoju. Niestety, podczas pierwszej przerwy jakoś to sprawdzanie mi nie wyszło, toteż co się stało po pierwszych kilkuset metrach, gdy ruszyliśmy dalej? Tylne koło zrobiło „puf!” i dętka dokonała pięknego, świszczącego wydechu. Zatrzymałam się i poczekałam na jadącego na tyle mechanika. W tym czasie wszystkich jakby wywiało – piętnaście minut, których potrzebowaliśmy, by na powrót doprowadzić mój rower do stanu używalności, wystarczyło aż nadto, by cała grupa zostawiła mnie daleko w tyle. Jako, że Wymieńców nikt nigdy nie zostawi samych, byśmy bezpiecznie wrócili do domów, został ze mną jeden z rowerzystów, Chris i razem spróbowaliśmy dogonić uciekającą grupę. I tutaj pojawia się seria problemów.
Przede wszystkim: jeśli ktokolwiek kiedykolwiek powie wam: „nasz rowerowy rajd odbędzie się w okolicach Shepparton/innego płaskiego terenu”, powiedzcie od razu NIE. Po pierwsze, płaskie jest nudne. W dodatku niemal brakuje tam zakrętów, jedzie się prostą jak drut drogą, która wydaje się nie mieć końca. Dla psychiki to naprawdę męczące. Po drugie wiatry wprost kochają takie tereny, a jakimś cudem zamiast wiać non stop od pleców (jak nam zapowiadano) wiało cały czas prosto w twarz lub od boku. Po pierwszych dziesięciu kilometrach czegoś takiego ma się dosyć.
Co więcej: wszystkich bolą tyłki, kolana, szyje. Ale nie mnie! Mnie musiały rozboleć palce u nóg! Pierwszego dnia niemal cały ciężar ciała kładłam właśnie na stopy, toteż nieświadomie odcinałam sobie krążenie. Na początku po prostu czułam, jak palce powoli zaczynają mrowić, ale w końcu zrobiło się to tak mocne, że pedałowanie stało się prawdziwą udręką. Wreszcie, po jakiejś połowie drogi do kolejnego przystanku, nie wytrzymałam i złapałam busa, tzn. wsiadłam do busa wiernie podążającego za rowerzystami i zbierającego zmęczone owieczki, by je dowieźć do kolejnego punktu zbiórki (kolumna z czasem zmienia się w bardzo rozciągniętego węża o długości do paru kilometrów, ze sporymi przerwami pośrodku). Sfrustrowana własną słabością, po lunchu natychmiast siadłam na rower i jakoś dotrwałam do końca dnia na siodełku. Następnego dnia podjęłam mądrzejszą strategię i poświęciłam siedzenie na rzecz stóp. Drugi dzień miał liczyć 100km, w przeddzień poinformowano nas, że jednak będzie 108, a ostatecznie było 111 – czyli norma. Znaczy się norma pod tym względem, że jak zwykle więcej, niż nam mówią. Drugiego dnia przenieśliśmy się z Shepparton do Nagambie, jadąc przez Euroa. W tymże miasteczku odbyło się nasze pierwsze spotkanie z mediami – zrobiono nam zdjęcia i przeprowadzono wywiad. Artykuł można znaleźć pod adresem http://euroagazette.com.au/ . Wygląda na to, że jeszcze go nie opublikowano, prawdopodobnie wyjdzie w środę. Gdy siedzieliśmy i czekaliśmy na lunch (również w Euroa), podszedł do nas starszy człowiek. Zapewne widząc ekipę jedenastu młodych ludzi (Miska tzn. Finlandia niestety nie dał rady wziąć udziału w rajdzie), doszedł do wniosku, że powinien się z nami podzielić sekretami miejscowej ludności. Zagaił więc mniej więcej tymi słowy „słuchajcie, mam dla was przydatną informację. W tamtym budynku, o tam (wskazał na prawdopodobnie szkołę) skupują prochy, za porządną cenę”. Zrobiliśmy neutralne miny, próbując nie dać po sobie poznać, że otwarcie uznajemy go za szurniętego i podjęliśmy próby nawiązania konwersacji. Staruszek był całkiem miły, na pytanie, czy tutaj mieszka, odparł „tak, bardzo tego żałuję, ale tak”. Kiedy w końcu sobie poszedł, podsumowaliśmy go słowami „losowy przypadek z życia w Australii”. No bo powiedzmy sobie szczerze, kto normalny podszedłby do obcych ludzi i zaczął im opowiadać o narkotykach? Jeszcze by sobie pomyśleli, że mówi na poważnie i zadzwonili na policję, a ten tutaj jak gdyby nigdy nic podchodzi, zagaduje, opowiada i to z tak poważnym wyrazem twarzy, że nic tylko mu uwierzyć!
Trzeci dzień to zapewne mój ulubiony, chociaż zaczął się bardzo nieprzyjemnie. Od rana pierońsko wiało i było pod górkę. Muszę przyznać: miałam łzy w oczach, chociaż skrzętnie skrywałam je pod okularami przeciwsłonecznymi. Przynajmniej z tego co wiem, nie byłam jedyna. Parłam jednak uparcie naprzód, aż wreszcie dotarłam do pierwszego przystanku. Było tak zimno i tak wietrznie, a przed nami majaczyła długa i stroma góra do zdobycia, więc doszłam do wniosku, że się nie bawię. Złapałam busa i jechałam nim, razem z innymi, aż do następnego przystanku, krótkiego postoju na picie. Wtedy też Fenja czyt. Niemcy, która wsiadła do busa ze mną, doszła do wniosku, że zrobiło się cieplej i jeśli tylko ktoś postanowi wsiąść do busa, to zabierze jego rower. Nasze maszynki niestety zabrał samochód i miałyśmy je odzyskać dopiero podczas lunchu. Szczęśliwie dla nas znalazły się dwie osoby, które przeniosły się do ciepłego vana, więc zabrałam Lyz (Ameryce) rower i ruszyłam w dalszą drogę. Większość czasu było pod górkę, ale z jakiegoś powodu aż tak mi to nie przeszkadzało, może dlatego, że wiatr zdecydowanie osłabł. Dotarłam do kolejnego przystanku z myślą, że z chęcią jechałabym dalej. Lunch – jak zwykle – składał się z bułki bądź tortilli i tego, co do niej włożyłeś. Szynka, ser, pomidory, cebula, tuńczyk, jajko, mnóstwo świetnych rzeczy. Jako, że musiałam gonić grupę, mój lunch trwał parę ładnych minut krócej, niż pozostałych, a samochód z moim rowerem dosłownie mi uciekł. W zamian dostałam tymczasowo rower Austrii. Dlaczego? Otóż ciekawa historia: ride to conference to impreza charytatywna na cele edukacyjne i lecznicze. Maskotką programu edukacyjnego pt. Life Education jest Żyrafa Harold. Co roku Wymieńcy wskakują w przebranie i na dwuosobowym rowerze odwiedzają szkoły podstawowe. Tym razem to właśnie Hannah czyt. Austria przebrała się za Harolda, więc ja, pozbawiona roweru, zgarnęłam jej maszynkę i popedałowałam z resztą ekipy do podstawówki. Każde takie spotkanie wygląda podobnie: Harold wjeżdża na plac, dzieci się cieszą, słuchają króciutkiej opowieści o tym, co my właściwie robimy, a potem przytulają Harolda i zadają pytania. Następnie robimy odwrót i jedziemy dalej. Dwie trzecie drogi powrotnej stały się moim ulubionym elementem całego rajdu: cały czas z górki i jeszcze wiatr w plecy. Innymi słowy szybka, lekka jazda. Co więcej najszybsza grupa wystartowała piętnaście minut później, żeby nas dogonić i sobie pofolgować z tempem, ale my o tym nie wiedzieliśmy, więc przez co najmniej 5km z dumą podążałam bezpośrednio za pierwszym samochodem, tzw. „Lead Car”, którego nie wolno nam było wyprzedzać.  

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się nie popisała zupełnym brakiem spostrzegawczości. Ostatni fragment drogi był od górkę i wiatr z powrotem wiał nam w twarze, a ja, mądra istota, nie zauważyłam, że nadal jechałam na ciężkim przełożeniu z przodu, obwiniając wiatr o wszystko, co czyniło mnie nieszczęśliwą. Gdy wreszcie zorientowałam się, że praktycznie nadwerężam sobie nogi, chociaż nie mam ku temu żadnego powodu, było już za późno – kolana bolały i nie miały zamiaru odpuścić aż do końca rajdu. Z tego też powodu następny dzień nie należał do przyjemnych, a była to najdłuższa trasa w historii Ride to Conference – 120 km. W teorii. W praktyce pewnie było więcej. Wysiadłam po pierwszych 25 kilometrach i wróciłam na rower na kolejnej przerwie, żeby pozostałe 70 zrobić już o własnych siłach. Tamten dzień określam mianem najgorszego, chociaż wcale nie chodzi mi o wiatr, bo wiatru prawie nie było. Po tym dniu było już lekko. Ledwie 85km następnego i 64 ostatniego dnia, chociaż ten ostatni to wcale nie był taki lekki. Głównie ze względu na psychikę. Powiedziano nam: „do lunchu mamy 22 km, jedźcie 23 na godzinę, to szybko dotrzemy”. Magicznym sposobem z 22 kilometrów zrobiło się nagle 32, co sprawiło, że ostatnie dziesięć przepedałowaliśmy jak na szpilkach – nikt nie lubi, gdy mu się mówi, że powinien już dotrzeć, a tu końca nie widać.Tyle dobrego, że ostatni odcinek stanowił jedynie 7 kilometrów po lekkiej jak piórko trasie rowerowej. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, tzn. z powrotem do Shepparton, powitano nas brawami i okrzykami. Czułam się jak najprawdziwszy bohater!

czwartek, 19 lutego 2015

Oj...

Obiecywalam poprawe? Tak.
Chcialam wprowadzic ja w zycie? A jakze!
Co z tego wyszlo? Nic.

W skrocie: miesiac temu zmienilam host rodzine i chociaz 3 jest super, internet mam bardzo ograniczony - tj. hosci nie maja go w domu, totez z funduszy zapewnionych przez Rotary w postaci kieszonkowego oplacam wlasny "modem" czy jakkolwiek sie to nazywa... Takie male kieszonkowe cos dajace wifi. Tak czy inaczej, internetu ledwie mi starczy na zycie czyt. na rozmowe z przyjaciolmi, wiec obawiam sie, ze niespecjalnie dam rade publikowac posty az do polowy kwietnia, a potem 1 maja wyjezdzam na Rock to Reef Safari i nie bedzie mnie az do 22. ale obiecuje, chocby dla wlasnego dobra tj. zachowania wspomnien, potem opublikuje wszystko, co tylko zdolam zapisac/sobie przypomniec!

Przepraszam tez za brak polskich znakow, ale australijski komputer ich nie zna.
Seanit