Translate

niedziela, 7 czerwca 2015

Rock to Reef cz. 1

Jakieś dwa tygodnie temu wróciłam z Rock to Reef Safari - organizowanej przez Rotary, 3-tygodniowej wycieczki po środkowej i wschodniej Australii. Każdego dnia działo się coś ciekawego, więc zapewne nie zdołam wszystkiego opisać w jednym poście - tym bardziej, że mam mnóstwo zdjęć - ale zrobię, co w mojej mocy, by nie pisać oddzielnego postu o różnych rzeczach. 
Tak więc Rock to Reef zaczęło się w czwartek 30 kwietnia. Wsiadłam w pociąg do Melbourne, w którym spotkałam się z połową naszego dystryktu. Z dworca Southern Cross przetransportowaliśmy się - szmuglując chairmana na podłodze busa, bo zabrakło dla niego miejsca siedzącego - do miejsca, w którym mieliśmy nocować. Spotkaliśmy tam pierwszy z 4 dystryktów, z którymi mieliśmy spędzić następne trzy tygodnie - Brisbane. Początkowo mieli z nami nie jechać, ale coś im nie wyszło i ostatecznie dołączyli do nas. Tak czy inaczej, poznaliśmy kilka nowych twarzy. Jak wkrótce miało się okazać, zdecydowana większość wymieńców miała spotkać kogoś ze swojego własnego kraju bądź grupy etnicznej. 
Wyjątkiem miałam być ja (Polska, jeje, mało Słowian najwyraźniej jeździ na wymiany, przynajmniej do Australii), Węgier Robi tudzież Robbie tudzież Robbieguys (wyjaśnię później), Lyz, ale Lyz to USA, więc z każdym mogła pogadać w ojczystym języku, Mat (Quebec, miał mnóstwo Francuzów), Lara z Hiszpanii i Guia z Włoch. I to by było na tyle, jeśli chodzi o niepowielające się narodowości, chociaż wymieńców było na safari 41 sztuk. Było to nieco bolesne doświadczenie, bo przez pierwszych 2-3 dni wszyscy wykorzystywali fakt, że mogą porozmawiać z innymi w swoim ojczystym języku, a ja do spółki z Robbiem byłam jedyną osobą, która nie miała absolutnie nikogo z tej samej grupy językowej. Ale to taki jeden mały minusik, skupmy się na plusach.
Jeszcze zanim dotarłam do Melbourne doszłam do wniosku, że może i PKP nie świeci przykłądem, ale nie jest gorsze od australijskich pociągów, w każdym bądź razie nie od tego, który nam się trafił. Z pewnością nie był czystszy (tyle tylko, że nie śmierdział), a chociaż na moją stację przybył o czasie, jestem dość pewna, że na Southern Cross Station miał już opóźnienie. Tak szczerze mówiąc, określiłabym nasz wagon mianem dość rozklekotanego. To taka moja mała dygresja, co by dać Wam kochani Polacy znać, że nie ważne, gdzie pojedziesz, i tak w pewnym momencie trafisz na stare śmieci. 
Tak czy inaczej, noc spędziliśmy w domkach i następnego ranka wyjechaliśmy z pewnym opóźnieniem, ponieważ tasmański dystrykt, który miał do nas dołączyć, miał opóźniony lot. Gdy wreszcie się spotkaliśmy, wsiedliśmy do autokaru, gdzie oficjalnie rpzedstawiono nam Carla, naszego kierowcę i Mario, naszego greckiego kucharza. Oj, Carl i Mario to charaktery... Piosenką wyjazdu stała się "Give me Home among the Gum Trees", do której "tańczyliśmy", robiąc różne rzeczy z ramionami, siedząc w autokarze. Później załączę nagranie, ale to przy fragmencie o przelocie z Alice Springs do Cairns, bo wtedy też zostało ono wykonane. 
Cały dzień spędziliśmy w autokarze, aż wreszcie dotarliśmy do Adelaide, gdzie zjednoczyliśmy się z pozostałymi dwoma, mniej więcej miejscowymi, dystryktami. Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że nie czułam się przytłoczona liczbą nowych twarzy. Jak na moje antyspołeczne możliwości było ich zdecydowanie zbyt wiele. Tak czy inaczej, na kolacji mieliśmy się sobie przedstawić. Wstać, powiedzieć, skąd jesteśmy, jak się nazywamy, który dystrykt i jak chcemy, by nas nazywano. Właśnie wtedy Robbie zarobił sobie przezwisko. Powiedział "Oh, and call me Robbie, guys". Tyle tylko, że tak szybko, że ostatnie dwa słowa zabrzmiały jak jedno. Teraz nie brzmi to zbyt ciekawie, ale wtedy było zabójczo śmieszne. A ponieważ Robbie jest z Węgier, a Węgry to po angielsku rzecz jasna Hungary, biedny chłopak padał co jakiś czas ofiarą żartów opartych na mieszaniu słowa "Hungary" i "hungry". 
Następnego dnia nareszcie rozpoczęło się zwiedzanie. Tzn. zwiedzaliśmy miejsce, w którym spaliśmy, a konkretnie więzienie Gladstone Goel, ponoć nawiedzone. Pierwotnie było przeznaczone tylko dla kobiet, ale potem umieścili tam też mężczyzn. Prowadzili na nich eksperymenty, wykorzystując fakt, że Gladstone było położone w środku niczego i nikt ich nie nadzorował. Przykładowo takiego więźniowi wbijano w mózg pręty (przez oczy), po czym nimi ruszano, by "przywrócić" nieszczęśnika do normalności. Chyba nie muszę mówić, jak się to dla pechowca kończyło. 
Takie pręty to nie wszystko.
Odwiedziliśmy też ekstremalne eksperymentalne cele. Nie miały żadnego oświetlenia, nie licząc niewielkiego okienka nad drzwiami, przez co w środku przez cały czas panował niemal zupełny mrok. Jeden więzień na celę, łóżko było zastąpione betonową półką, pod którą ziała zakratowana dziura wentylacyjna. I to by było na tyle w sprawie wyposażenia wnętrza. 
My sami spaliśmy w celach, dziewczyny w bloku dla kobiet, chłopaki w bloku dla mężczyzn. Osobiście zdecydowanie wolałam nasz, tym bardziej że na środku mieliśmy kominek, który nieco ogrzał zimne pomieszczenia. Co ciekawe, więzienie (teraz już rzecz jasna stanowiące jedynie funkcję muzealną) przypominało mi polskie szkoły państwowe. Na dowód wrzucam parę zdjęć z patio, na którym więźniowie odbywali małe spacery. 
Byłam w paru polskich szkołach i nawet, jeśli Wam to nie przypomina takiej standardowej podstawówki, mi niestety od razu staje taka szkoła przed oczami. Tyle tylko, że na pierwszym piętrze nie ma tarasu dla klawiszy, żeby mogli pilnować porządku.
W nocy odbyliśmy "ghost tour". Nasze przewodniczki chyba miały niezły ubaw, tym bardziej, że jedna z nich miała śmiech idealnie pasujący do horrorów, potworów doktora Frankensteina i innych takich. Oprowadzono nas po szkole, znaczy po więzieniu, zaczynając od Bloku A - tego, w którym my spałyśmy. Najdalsza cela była porodówką. Ponoć jedna z więźniarek umarła tam po porodzie. Praktycznie sąsiadujące pomieszczenie było zamieszkane przez dość psychiczna kobietę, która zatłukła na śmierć parę innych uwięzionych kobiet. 
Podłogi wykonano z grubych kamiennych płyt, by skazańcy nie mogli uciec, takich samych, jak te na powyższym zdjęciu. Z bloku A przeszliśmy do przeznaczonego dla mężczyzn bloku B. Tamten nie było już tak przytulny, jak nasz. Wprowadzono nas do łazienek, które niestety bardzo przypominały mi obozy koncentracyjne. Otwarte, zimne i pozbawione wszelkich wygód. Przewodniczki pokazały nam odbite w podłodze, jakby mokre ślady stóp. Rzekomo co jakiś czas pojawiały się kolejne, jak gdyby jakiś duch je zostawiał. Nie, żebym była tchórzem. Na ogół nie wierzę w takie rzeczy, ale ciemne plamy faktycznie miały kształt stóp. Kilka dziewczyn już wtedy panikowało, co uznałam za dość śmieszne, bo co prawda działy się tu okropne rzeczy, ale nikt niewidzialny przecież nie popukał ich w ramię.
Tak czy inaczej, następnie przeszliśmy do bloku C, gdzie odbywały się eksperymenty i zabiegi. Trzymano tam również "niegrzecznych" więźniów, w dokładnie tych celach, które opisałam wcześniej. Gdy wreszcie poszliśmy spać, obudziłam się w środku nocy i moja wyobraźnia, wredna jędza, zaczęła płatać mi figle. Słyszałam kapanie wody w bloku B, tzn. w prysznicach, a kapanie wody to niestety jeden z najgorszych dźwięków, które można usłyszeć w takiej sytuacji. Gorsze byłoby jedynie skrzypienie drzwi albo czyjeś kroki. Nie mogę powiedzieć, że dobrze mi się spało. Budziłąm się chyba co jakieś 20 minut i chociaż bardzo chciałam, nie mogłam się uspokoić. 
Jako, że atrakcją następnego dnia było Coober Pedy, stolica opalu w środku niczego, myślę, że opiszę je już w następnym poście, a tymczasem wrzucę jeszcze parę zdjęć z więzienia.
Tak wyglądały cele, w których spałyśmy. Nawet miałyśmy gniazdko elektryczne...


Drzwi do naszych kwater od zewnątrz.





Z zewnątrz, z wieży obserwacyjnej więzienie wyglądało niemal jak zwyczajny fort. 



Element nieco żartobliwej części wystroju.


Meal muster, czyli kto co jadł. Aż się cieszę, że byłam w bloku A...

Nasza więzienna kolacja. Sos gravy, tak ukochany przez Australijczyków, był nawet tutaj. Niestety nienawidzę tych ich "meat pie", więc ostatecznie zadowoliłam się samymi ziemniakami i groszkiem...

Na zakończenie nasza mała reakcja na - miejmy nadzieję, że żartobliwą - tablicę z innym menu. Dwie dolne pozycje niezbyt nas zachęciły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz