Translate

poniedziałek, 31 marca 2014

O GF nie będzie, ale o Australii owszem

No więc tak: Guarantee form jeszcze NIE dostałam (minęło 12 godzin od momentu mojego wyrażenia ogromnego zainteresowania Australią, więc nie ma się co dziwić), toteż na temat GF rozpisać się nie mogę. Jednakże, mogę zrobić małe podsumowanie informacji o rzeczonym kraju, w czym niezwykle pomogła mi Ciocia Wikipedia.
Tak więc: Australia jaka jest, każdy widzi. Stanowi jedyne państwo, które zajmuje cały kontynent (+ Tasmanię, wow!). Jako, że fauna jest najbardziej charakterystyczną cechą tegoż kontynentu, zacznę właśnie od niej. Około 85% gatunków żyjących w Australii zwierząt to endemity, tj. nie występują (naturalnie) nigdzie indziej na świecie. Kilka przykładów takich zwierzaków to przewspaniałe kangury, dziobaki i misie koala. Jako, że koala wszyscy kochają, wstawiam tu jednego uśmiechniętego misia:

No. A teraz parę innych, nieco mniej znanych, ale też ciekawych gatunków.
diabeł tasmański. Słodziak. Największy drapieżny torbacz. 
to też diabeł tasmański :D
kolczatka australijska
akurat psy Dingo zostały sprowadzone do Australii przez człowieka
tajpan pustynny. Jeden z najgroźniejszych, jadowitych zdradnicowatych. Mam nadzieję, że nie znajdę go w łóżku

Na zakończenie tematu zwierząt (mogłabym wkleić ich znacznie więcej), zamieszczam tu wymarłego już (dokładniej mówiąc, wybitego przez ludzi) wilka workowatego:
oraz słodziaka w postaci lotopałanki karłowatej:
Jako, że botaniką się nie interesuję, o florze Australii tylko wspomnę. Liczba endemicznych gatunków również jest tu duża, można też spotkać słynne na cały świat eukaliptusy (a na nich koale <3).

Australia to kraj, w którym wolnej ziemi więcej niż zagospodarowanej, co wynika z jej klimatu. Większa część kontynentu to pustynia. Jednakże, mamy tam Wielką Rafę Koralową i parę sporych miast, z których najsłynniejsze jest Sydney razem ze wspaniałym budynkiem opery na czele:
Przy okazji obalę krążący wśród wielu osób mit, jakoby Sydney było stolicą Australii - nie ma nic bardziej mylnego! Jej stolicą jest Canberra. 
Jako, że nadal nie wiem, gdzie dokładnie jadę, nie mogę się rozpisać na temat miasta docelowego, ale z pewnych źródeł  dowiedziałam się, że "miasto" to Australii również wioska z setką mieszkańców. No cóż... Ja odludzie lubię, jeśli do takowego miasta trafię, to narzekać nie będę. 
Wracając do tematu Canberry. Jej powierzchnia wynosi 814.2 km², a liczba ludności to nieco ponad 339 tysięcy (wow, mniejsza od Lublina!). Dla porównania, Sydney ma 12 144,6 km² i około 5,3 miliona mieszkańców. Od razu kojarzy mi się Washington D.C. i Nowy Jork.
                                        
Jako, że na temat ciekawych obiektów Australii wiem niewiele - konkretnie znam tylko Uluru i operę w Sydney - wpisałam w google bardzo ambitne hasło "co warto zobaczyć w Australii". W bodajże drugim wyniku wyskoczyła mi ta strona, na której jest chyba WSZYSTKO na temat mojego docelowego kraju. Wychodzi na to, że warto rzucić okiem na:
1. Sydney
2. Melbourne
3. Outback (dzikie, niezaludnione tereny Australii)
4. Skała Uluru
5. Parę parków narodowych
6. Aborygeni
7. Wielka Rafa Koralowa
i wiele, wiele innych. I tak większości tego pewnie nie zobaczę, ale może chociaż z częścią mi się poszczęści.

A teraz drugi najlepszy temat na świecie: Jedzenie.
Nieco żal mi tego pisać, więc po prostu wcisnę ctrl+v od cioci Wikipedii:  tradycyjna kuchnia Australijczyków bazowała na angielskich potrawach przywiezionych do Australii przez emigrantów i zesłańców z Anglii. Tę niezbyt wyrafinowaną kuchnię zdominowały: niedzielna pieczeń, kotlety z kością z rusztu i inne potrawy z mięsa podawane najczęściej z warzywami (potocznie zwanymi three veg – „trzy warzywa”) takimi jak ziemniaki, marchewka, groszek czy fasola (w większości przypadków podawanych w typowy dla Anglików sposób – miękkie i długo gotowane). Jednak w czasie ostatnich trzydziestu lat w kuchni australijskiej zaszły duże zmiany związane głównie z australijską polityką wielokulturowości i otwarciem Australii na przybyszów z zewnątrz.
Ostatnie zdanie budzi moją nadzieję, toteż będę czytać o kuchni dalej.
Wychodzi na to, że ciocia Wikipedia zna tylko kilka australijskich potraw:
1. Pavlova (Pawłowa) - przy czym Nowozelandczycy upierają się, że to ich wymysł:
2. Anzac Biscuits - miały się szybko nie psuć, jako, że były prowiantem żołnierzy. Wyglądają lepiej, niż standardowe suchary.

3. Lamingtony - wyglądają taaak pysznie.

I to chyba wszystko, co opłaca się tu zamieszczać - wyguglowałam jescze jakieś rzeczy, ale nie były tak konkretne ani ciekawe. 

Podsumowując, jadę do cywilizowanego kraju, w którym jedzenie wydaje się dość "standardowe". Ale co kraj to obyczaj, prawdopodobnie jak tam pojadę, to jeszcze mile się zdziwię. A teraz jeszcze tylko doczekać się tego strasznego Guarantee Form, wyrobić paszport - jako, że w tym roku mi wygasa - i wizę. No i papiery na skrzypce, bo chyba roku bez nich nie przeżyję.

niedziela, 30 marca 2014

Uwaga! Startujemy!

No więc tak: dzisiaj, tj. 30 marca 2014 roku (po co piszę, skoro w dacie postu jest wszystko) dostałam informację, że jeśli chcę, to mogę jechać na wymianę do Australii, ale muszę szybko odpowiedzieć, czy faktycznie CHCĘ. No więc zaczęłam z radości skakać pod sufit (wszystkie moje koleżanki, które zgłosiły się na wymianę, wiedziały, że jadą już od co najmniej dwóch tygodni) i, niewiele myśląc, dałam natychmiastową odpowiedź, że oczywiście, że JADĘ. No i na razie to wszystko, co wiem.

Ale, ale, zaczynając od początku: we wrześniu roku ubiegłego w naszej wspaniałej szkole pod dumnym imieniem Ignacego Jana Paderewskiego w Lublinie nasz jakże cierpliwy nauczyciel poinformował nas o możliwości wyjechania na wymianę. Powiedziałam od razu, że NIE MA OPCJI, żebym jechała, bo będę miała rok w plecy i w ogóle po-co-mi-to. Minął miesiąc i mi się odmieniło, co było spowodowane wycieczką moich rodziców na wywiadówkę. Wrócili i mnie zaczęli wypytywać, ale broń Boże nie namawiać. No i tak mnie nawypytywali, że zmieniłam zdanie i ruszyłam do pana dyrektora wypytywać go o wszystko, o co się da. Ostatecznie zgłosiłam się na wymianę z organizacji "charytatywnej" zwanej Rotary, która jest w zasadzie najtańsza z możliwych - ich charytatywność polega na wysyłaniu młodzieży w zasadzie za darmo - nie biorą kasy za samą wymianę, nie licząc 900zł składki. 

Tak czy inaczej, zabrałam się za uzupełnianie aplikacji i w końcu, chyba na przełomie listopada i grudnia, wysłałam razem z Magdaleną nasze papiery do biura w Krakowie. O samej Magdalenie, chcąc czy nie chcąc, co nieco jeszcze napiszę, bo razem się stresowałyśmy, umierałyśmy i wypytywałyśmy wszystkich poważnych Rotarian o informacje dotyczące wymiany. 

Na początku marca rzeczona Magdalena wraz z inną koleżanką dostały od Rotary informację, że jadą do USA - ponoć bardzo szybko się dowiedziały, ale ja i tak zaczęłam popadać w depresję, ponieważ nadal nic nie wiedziałam, a teoretyczny termin dostania Guarantee Form (rozpiszę się o tym w kolejnym poście, kiedy już je dostanę) minął 15 marca - i zapewnienia, że większość wymieńców dostaje informację również w kwietniu na moją zszarganą psychikę pomóc nie mogły.

Tak czy inaczej, dzisiaj dowiedziałam się, że jadę i, nie mogąc czekać ani chwili dłużej, poinformowałam wszystkich ludzi, których mogłam poinformować o końcu mojej depresji. No i w tej chwili siedzę sobie na fotelu i zastanawiam się, czy coś mnie zeżre pierwszego, czy dopiero ostatniego dnia wyjazdu.