Translate

poniedziałek, 30 marca 2015

Mam z powrotem internet, toteż piszę. Wreszcie. Ufff... W kolejnym poście zamieszczę kilka ciekawostek i zdjęcia z tego, co opisałam poniżej, tak więc: miłej lektury :D

Co roku każdy dystrykt ma konferencję. Rotarianie spotykają się, słuchają prelekcji w charakterze zbliżonym do tych z TED’a, jedzą i w ogóle robią rotariańskie rzeczy. W tym roku konferencja odbyła się w Shepparton, płaskim jak patelnia kawałku lądu w dorzeczu Murray i Darling. Co się jednak działo na samej konferencji, opiszę innym razem. Najpierw bowiem wypadałoby napisać, co działo się w przeciągu sześciu dni poprzedzających rzeczoną konferencję, a działo się dużo.
Nasz dystrykt, tzn. australijsko-nasz, 9820 co roku organizuje nie tylko konferencję, a również „Ride to Conference”. Co to za dziwactwo? Mówią „600km w 5 dni”. Na rowerze. W rzeczywistości bliższe prawdy jest „700km w 6 dni”, ale ostatniego dnia się chyba po prostu nie liczy, w tym roku był śmiesznie krótki, ledwie 60km, więc możliwe, że zawsze tak jest i dlatego mówią „pięć dni”. Tak czy inaczej, gdy na pierwszym czy drugim obozie dla Wymieńców powiedzieli nam o tej imprezie, byłam jedyną, która od razu i bez większego wahania powiedziała, że się na to piszę. Bynajmniej nie zrobiłam tego dlatego, że jestem w tak świetnej formie – doszłam do prostego wniosku, że to będzie świetny powód, żeby się przyłożyć do treningu i trochę poćwiczyć. Jak się okazało, nie okazało się to wystarczająco silnym motywatorem, ale cóż… to już moja wina.
Tak czy inaczej, z biegiem czasu okazało się, że piszą się na to wszyscy. Ilu z nas podjęło się faktycznego treningu – nie wiem, ale pod względem podjętych przygotowań mimo wszystko nie wypadłam najgorzej. Ze dwa razy udałam się na 14-kilometrową przejażdżkę w październiku, ze trzy razy na takąż w grudniu, a potem jakoś straciłam rachubę czasu i kolejny „trening” odbyłam dopiero na dwa tygodnie przed samą imprezą. Towarzystwa dotrzymywał mi Kerry, jeden z Rotarian, który regularnie bierze udział w rajdzie. Za pierwszym razem jeździliśmy w górę i dół tego samego wzgórza, za drugim Kerry zabrał mnie na „malutką” górkę, 3,3km pod górę non stop. Zdecydowanie wolałam drugą część wycieczki, tzn. zjazd w dół. Trzecią przejażdżkę odbyłam na własną rękę, w górę i w dół po pobliskich wzgórzach. I na tym moje przygotowania się skończyły. Musiałam się jednocześnie spakować, bo moi hości wybierali się na wycieczkę w czasie konferencji, a akurat zbliżał się czas zmiany rodziny, toteż miałam przenieść wszystko, co moje. Chyba nie muszę wspominać, że pakowanie to jeden wielki wrzód na pewnej części ciała.
Wracając do tematu rajdu, bałam się bardziej, niż trzeba było. Pierwszego dnia powiedziano nam,  że mamy do zrobienia 99km. Okej, no to w drogę. Pierwsze 36 poszło jak z płatka. Potem mieliśmy przerwę na „Morning tea”. Owoce, ciasta, kawa, herbata, co dusza zapragnie. W międzyczasie ostrzeżono nas przed czymś, co nazywa się… nie, nie pamiętam, przepraszam. Coś z „Jackiem”, jak triple Jack. Albo coś w ten deseń. To takie twarde, ostre dziwadła, które rosną w odpowiednim typie trawy. Najedź na to rowerem, dziurę masz jak w banku. Wygląda toto jak kilka małych, połączonych cierni, co gorsza, nie da się ich praktycznie zobaczyć, kiedy już wbiją się w oponę. Można je jedynie poczuć, więc trzeba sprawdzać opony po każdym postoju. Niestety, podczas pierwszej przerwy jakoś to sprawdzanie mi nie wyszło, toteż co się stało po pierwszych kilkuset metrach, gdy ruszyliśmy dalej? Tylne koło zrobiło „puf!” i dętka dokonała pięknego, świszczącego wydechu. Zatrzymałam się i poczekałam na jadącego na tyle mechanika. W tym czasie wszystkich jakby wywiało – piętnaście minut, których potrzebowaliśmy, by na powrót doprowadzić mój rower do stanu używalności, wystarczyło aż nadto, by cała grupa zostawiła mnie daleko w tyle. Jako, że Wymieńców nikt nigdy nie zostawi samych, byśmy bezpiecznie wrócili do domów, został ze mną jeden z rowerzystów, Chris i razem spróbowaliśmy dogonić uciekającą grupę. I tutaj pojawia się seria problemów.
Przede wszystkim: jeśli ktokolwiek kiedykolwiek powie wam: „nasz rowerowy rajd odbędzie się w okolicach Shepparton/innego płaskiego terenu”, powiedzcie od razu NIE. Po pierwsze, płaskie jest nudne. W dodatku niemal brakuje tam zakrętów, jedzie się prostą jak drut drogą, która wydaje się nie mieć końca. Dla psychiki to naprawdę męczące. Po drugie wiatry wprost kochają takie tereny, a jakimś cudem zamiast wiać non stop od pleców (jak nam zapowiadano) wiało cały czas prosto w twarz lub od boku. Po pierwszych dziesięciu kilometrach czegoś takiego ma się dosyć.
Co więcej: wszystkich bolą tyłki, kolana, szyje. Ale nie mnie! Mnie musiały rozboleć palce u nóg! Pierwszego dnia niemal cały ciężar ciała kładłam właśnie na stopy, toteż nieświadomie odcinałam sobie krążenie. Na początku po prostu czułam, jak palce powoli zaczynają mrowić, ale w końcu zrobiło się to tak mocne, że pedałowanie stało się prawdziwą udręką. Wreszcie, po jakiejś połowie drogi do kolejnego przystanku, nie wytrzymałam i złapałam busa, tzn. wsiadłam do busa wiernie podążającego za rowerzystami i zbierającego zmęczone owieczki, by je dowieźć do kolejnego punktu zbiórki (kolumna z czasem zmienia się w bardzo rozciągniętego węża o długości do paru kilometrów, ze sporymi przerwami pośrodku). Sfrustrowana własną słabością, po lunchu natychmiast siadłam na rower i jakoś dotrwałam do końca dnia na siodełku. Następnego dnia podjęłam mądrzejszą strategię i poświęciłam siedzenie na rzecz stóp. Drugi dzień miał liczyć 100km, w przeddzień poinformowano nas, że jednak będzie 108, a ostatecznie było 111 – czyli norma. Znaczy się norma pod tym względem, że jak zwykle więcej, niż nam mówią. Drugiego dnia przenieśliśmy się z Shepparton do Nagambie, jadąc przez Euroa. W tymże miasteczku odbyło się nasze pierwsze spotkanie z mediami – zrobiono nam zdjęcia i przeprowadzono wywiad. Artykuł można znaleźć pod adresem http://euroagazette.com.au/ . Wygląda na to, że jeszcze go nie opublikowano, prawdopodobnie wyjdzie w środę. Gdy siedzieliśmy i czekaliśmy na lunch (również w Euroa), podszedł do nas starszy człowiek. Zapewne widząc ekipę jedenastu młodych ludzi (Miska tzn. Finlandia niestety nie dał rady wziąć udziału w rajdzie), doszedł do wniosku, że powinien się z nami podzielić sekretami miejscowej ludności. Zagaił więc mniej więcej tymi słowy „słuchajcie, mam dla was przydatną informację. W tamtym budynku, o tam (wskazał na prawdopodobnie szkołę) skupują prochy, za porządną cenę”. Zrobiliśmy neutralne miny, próbując nie dać po sobie poznać, że otwarcie uznajemy go za szurniętego i podjęliśmy próby nawiązania konwersacji. Staruszek był całkiem miły, na pytanie, czy tutaj mieszka, odparł „tak, bardzo tego żałuję, ale tak”. Kiedy w końcu sobie poszedł, podsumowaliśmy go słowami „losowy przypadek z życia w Australii”. No bo powiedzmy sobie szczerze, kto normalny podszedłby do obcych ludzi i zaczął im opowiadać o narkotykach? Jeszcze by sobie pomyśleli, że mówi na poważnie i zadzwonili na policję, a ten tutaj jak gdyby nigdy nic podchodzi, zagaduje, opowiada i to z tak poważnym wyrazem twarzy, że nic tylko mu uwierzyć!
Trzeci dzień to zapewne mój ulubiony, chociaż zaczął się bardzo nieprzyjemnie. Od rana pierońsko wiało i było pod górkę. Muszę przyznać: miałam łzy w oczach, chociaż skrzętnie skrywałam je pod okularami przeciwsłonecznymi. Przynajmniej z tego co wiem, nie byłam jedyna. Parłam jednak uparcie naprzód, aż wreszcie dotarłam do pierwszego przystanku. Było tak zimno i tak wietrznie, a przed nami majaczyła długa i stroma góra do zdobycia, więc doszłam do wniosku, że się nie bawię. Złapałam busa i jechałam nim, razem z innymi, aż do następnego przystanku, krótkiego postoju na picie. Wtedy też Fenja czyt. Niemcy, która wsiadła do busa ze mną, doszła do wniosku, że zrobiło się cieplej i jeśli tylko ktoś postanowi wsiąść do busa, to zabierze jego rower. Nasze maszynki niestety zabrał samochód i miałyśmy je odzyskać dopiero podczas lunchu. Szczęśliwie dla nas znalazły się dwie osoby, które przeniosły się do ciepłego vana, więc zabrałam Lyz (Ameryce) rower i ruszyłam w dalszą drogę. Większość czasu było pod górkę, ale z jakiegoś powodu aż tak mi to nie przeszkadzało, może dlatego, że wiatr zdecydowanie osłabł. Dotarłam do kolejnego przystanku z myślą, że z chęcią jechałabym dalej. Lunch – jak zwykle – składał się z bułki bądź tortilli i tego, co do niej włożyłeś. Szynka, ser, pomidory, cebula, tuńczyk, jajko, mnóstwo świetnych rzeczy. Jako, że musiałam gonić grupę, mój lunch trwał parę ładnych minut krócej, niż pozostałych, a samochód z moim rowerem dosłownie mi uciekł. W zamian dostałam tymczasowo rower Austrii. Dlaczego? Otóż ciekawa historia: ride to conference to impreza charytatywna na cele edukacyjne i lecznicze. Maskotką programu edukacyjnego pt. Life Education jest Żyrafa Harold. Co roku Wymieńcy wskakują w przebranie i na dwuosobowym rowerze odwiedzają szkoły podstawowe. Tym razem to właśnie Hannah czyt. Austria przebrała się za Harolda, więc ja, pozbawiona roweru, zgarnęłam jej maszynkę i popedałowałam z resztą ekipy do podstawówki. Każde takie spotkanie wygląda podobnie: Harold wjeżdża na plac, dzieci się cieszą, słuchają króciutkiej opowieści o tym, co my właściwie robimy, a potem przytulają Harolda i zadają pytania. Następnie robimy odwrót i jedziemy dalej. Dwie trzecie drogi powrotnej stały się moim ulubionym elementem całego rajdu: cały czas z górki i jeszcze wiatr w plecy. Innymi słowy szybka, lekka jazda. Co więcej najszybsza grupa wystartowała piętnaście minut później, żeby nas dogonić i sobie pofolgować z tempem, ale my o tym nie wiedzieliśmy, więc przez co najmniej 5km z dumą podążałam bezpośrednio za pierwszym samochodem, tzw. „Lead Car”, którego nie wolno nam było wyprzedzać.  

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się nie popisała zupełnym brakiem spostrzegawczości. Ostatni fragment drogi był od górkę i wiatr z powrotem wiał nam w twarze, a ja, mądra istota, nie zauważyłam, że nadal jechałam na ciężkim przełożeniu z przodu, obwiniając wiatr o wszystko, co czyniło mnie nieszczęśliwą. Gdy wreszcie zorientowałam się, że praktycznie nadwerężam sobie nogi, chociaż nie mam ku temu żadnego powodu, było już za późno – kolana bolały i nie miały zamiaru odpuścić aż do końca rajdu. Z tego też powodu następny dzień nie należał do przyjemnych, a była to najdłuższa trasa w historii Ride to Conference – 120 km. W teorii. W praktyce pewnie było więcej. Wysiadłam po pierwszych 25 kilometrach i wróciłam na rower na kolejnej przerwie, żeby pozostałe 70 zrobić już o własnych siłach. Tamten dzień określam mianem najgorszego, chociaż wcale nie chodzi mi o wiatr, bo wiatru prawie nie było. Po tym dniu było już lekko. Ledwie 85km następnego i 64 ostatniego dnia, chociaż ten ostatni to wcale nie był taki lekki. Głównie ze względu na psychikę. Powiedziano nam: „do lunchu mamy 22 km, jedźcie 23 na godzinę, to szybko dotrzemy”. Magicznym sposobem z 22 kilometrów zrobiło się nagle 32, co sprawiło, że ostatnie dziesięć przepedałowaliśmy jak na szpilkach – nikt nie lubi, gdy mu się mówi, że powinien już dotrzeć, a tu końca nie widać.Tyle dobrego, że ostatni odcinek stanowił jedynie 7 kilometrów po lekkiej jak piórko trasie rowerowej. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, tzn. z powrotem do Shepparton, powitano nas brawami i okrzykami. Czułam się jak najprawdziwszy bohater!