Kajać się nie będę, ale przepraszam, że z lenistwa braku
czasu nie napisałam absolutnie NIC od czasu, gdy wylądowałam w Australii i
łaskawie wkleiłam ten bardzo pierwszy raport z końca sierpnia/początku
września.
Tak więc: zdążyłam już zmienić host rodzinę, ale jako, że o
pierwszej praktycznie nic nie napisałam, to myślę, że powinnam wystartować z
zaległościami, by powoli zbliżyć się do teraźniejszości. I tak też zrobię.
No dobra, nie bardzo wiem, o czym pisać po trzech miesiącach
unikania tego bloga jak ognia. Tak więc wystartuję z tym, co uważam za zapewne
interesujące. Jak można się było spodziewać, wylądowałam w Australii pod koniec
zimy, toteż wszędzie było (i jakimś cudem jest nadal) zielono jak w Polsce.
Region, w którym leży Leongatha, to tak zwane South Gippsland, teren rolniczy,
a konkretnie skupiający się na krowach i produktach mlecznych, za co jestem tym
ludziom dozgonnie wdzięczna. Zamiast wszechobecnych pól mam więc na ogół
zielone łąki z niezliczonymi, wielgachnymi stadami krówek (a tam, gdzie jadę na
Rock to Reef Safari[o którym też będzie post, ale za jakiś czas, bo to wielka wycieczka w maju], te pastwiska są o wiele większe, tak wielkie, że ludzie
helikopterami latają, żeby to wszystko ogarnąć). Dla potwierdzenia własnych
słów wrzucam parę zdjęć.
Seria poniżej to efekt mojego pierwszego spaceru po działce hrodziny. Konkretnie zrobiłam to tuż po tym, jak się obudziłam rankiem po przylocie.
Dom, który widać poniżej, to dom pierwszej host rodziny.
A to ich pies, Ollie. Leniwy, kochany mieszaniec (nie pamiętam jakich ras, ale to już nie takie ważne). Ollie był na tyle wspaniały, że gdy leżał na podłodze w domu, a ja postanowiłam się na niego rzucić, nawet nie zawarczał ani się nie zerwał jak oparzony. Co prawda w ostatniej chwili wyhamowałam, ale tak czy inaczej lecąc w powietrzu musiałam wyglądać dość majestatycznie.
W końcu znalazłam też w telefonie opcję robienia zdjęć panoramicznych, toteż wrzucam tu panoramę tuż spod domu, razem z padokami dla krówek.
A to widok (nieco zbyt jasny) z domu.
Tak dla podsumowania, gdy po raz pierwszy zobaczyłam padoki, doszłam do wniosku, że znalazłam się na wyspie Nublar z Jurassic Park, bo na zdjęciach tego nie widać, ale te trochę dalsze wzgórza układają się w niemal identyczny sposób, jak te z którejś tam sceny z pierwszej części tegoż przesławnego filmu. Tylko wysokich gór w tle brakuje.
Och, no i zdjęcie pokoju!
Wygląda na to, że Australijczycy kochają spać pojedynczo na dwuosobowych łóżkach z ultragrubymi materacami, bo u drugiej host rodziny też tak jest. Mimo że moje łóżko w Polsce jest miękkie i wygodne, to trudno będzie mi się do niego z powrotem przyzwyczaić. Tak na zakończenie umieszczę zdjęcie z lotu.Wielkie litery CDE to litery oznaczające gejty na lotnisku. Jak już kiedyś chyba pisałam, były tak ogromne, że nie miałam szans się w Doha zgubić.
W tej chwili czekam na parę zdjęć, które zostały zrobione przez osoby inne niż ja sama, wśród nich znajduje się wspaniale ujęta osoba moja oraz pierwszej host rodziny. Oraz wielgachnego bukietu i kangura, które od nich dostałam. Tak już zupełnie na koniec podzielę się moim ukochanym creepy koalą. No. Nowy post opublikuję szybciej niż za 3 miesiące, obiecuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz