Zaczynając od początku, miałam niemałego stracha, bo miałam przybyć na to spotkanie z mamą (trzeba mieć rodzica ze sobą) i stałyśmy na autostradzie, zamiast jechać, toteż przytoczyłyśmy się pod hotel Agat** dopiero koło 21.30, podczas gdy teoretycznie powinnyśmy tam być najpóźniej o 20 - przy czym jakieś zajęcia zaczęły się już o 19. Okazało się jednak, że nie byłyśmy ostatnie, więc odetchnęłam z ulgą. Mieliśmy parę gier,żebyśmy "wiedzieli, jak to jest w pierwszych dniach wymiany". Te zajęcia prowadzili Inbounds, czyli ci, co przyjechali w tym roku do Polski (właśnie USA, Kanada i Meksyk). Trochę się speszyłam pierwszym zadaniem, bo nie ogarnęłam reguł (przyszłam w jego połowie), ale doszłam do wniosku, że mam inne problemy na głowie.
Chociażby moje własne nazwisko. W formularzu rejestracyjnym na ten RYE Camp (Rotary Youth Exchange, radzę zapamiętać ten skrót) wyraźnie wpisałam "Anna Samoń-Drzewicka". To nie, rzecz jasna na identyfikatorze musieli wpisać "Drzewiecka"! To naprawdę potrafi irytować, zwłaszcza gdy ludzie nieustannie przekręcają tak proste nazwisko. I gdybym dyktowała je na głos, to rozumiem, że mogli źle usłyszeć, ale było napisane jak wół... No dobrze, wrzucę zdjęcie, aby podkreślić ogromną krzywdę, jaką mi wyrządzono:
Ale do rzeczy: spać poszliśmy późno, a rano trzeba wstać, więc nieprzytomnie stoczyłam się z łóżka i poszłam na śniadanie - za śniadanie muszę Agat pochwalić, mieli świeże bułeczki i ogólnie dobre jedzenie. A potem bite 6 godzin wykładu o wymianie i w ogóle. Najgorsze było to, że do Australii jedzie oprócz mnie tylko jedna dziewczyna - było nas za mało, żeby utworzyć własną grupę, toteż zostałyśmy podłączone do grupy "Amerykanów" i dowiedziałyśmy się, jakie są USA, ale o Australii nie dowiedziałyśmy się w zasadzie niczego, poza ogólnymi informacjami dotyczącymi wszystkich państw. Przynajmniej teraz mam namiar na ludzi, którym mogę się wypłakać i wiem co i jak.
Tak czy inaczej, śniadanie było o 8, a obiad o 15. 7 godzin pomiędzy dwoma różnymi posiłkami. Nawet przerwa na kawę i ciasteczko nie mogły pohamować ogromnego burczenia w brzuchach i głodu szerzącego się wśród przyszłych wymieńców, toteż gdy nadszedł czas na posiłek, wszyscy rzuciliśmy się do stołów jak szaleni. Obiad byłby dobry, gdyby nie za mała ilość sosu do kurczaka - bez niego mięso było suche, co trochę pogarszało ogólne wrażenie. Po obiedzie mały spacer po Bydgoszczy i kręgle, a potem bankiet.
Bankiet to było coś.
Najpierw zjedliśmy kolację, na którą były różne dobre rzeczy, m.in. z grilla. Ale potem dowiedzieliśmy się, że mamy siedzieć i gadać. No dobra, pierwsze pół godziny było fajne. Ale w końcu zaczęliśmy się nudzić, aż dowiedzieliśmy się, że mamy tak siedzieć do niewiadomoktórejgodziny, czyli zapewne dość długo. Postanowiliśmy, jak to ujął szef spotkania, "otwierać granice", toteż rozpoczęliśmy dysputę, cóż to otwieranie granic ma znaczyć. Czy to przenośnia, czy może jednak nie? A może wysyłają nas na granicę Korei północnej i południowej albo - jak zauważył jeden z chłopaków - na Krym? Zdania były bardzo podzielone.
Ostatecznie, uwolniono nas koło 22.30. Radośnie powróciliśmy do sypialni, gdzie razem z Magdą obejrzałyśmy jeszcze jakiś ciekawy film o kobietach, które mordowały mężów, tj. o Czarnych Wdowach. Potem zaczął się jeszcze CSI, ale zaniemogłyśmy i w końcu zasnęłysmy.
Rano śniadanie, spotkanie z p. Krzysztofem Kopycińskim i około dwugodzinny wykład, który w dużej mierze powtarzał to, co było w sobotę, po czym odprawa. Padliśmy ofiarą sesji zdjęciowej oraz dostaliśmy parę świetnych rzeczy. A oto i one. Przypinki do marynarki (im więcej przypinek na rotariańskiej marynarce, tym lepiej, służą do wymiany z innymi wymieńcami):
A oto koło Rotary, które muszę sobie przyszyć do marynarki i świecić nim na prawo i lewo:
a to jest nasz magiczny hotel Agat**. Stoję gdzieś na środku, haha:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz