Mam z powrotem internet, toteż piszę. Wreszcie. Ufff... W kolejnym poście zamieszczę kilka ciekawostek i zdjęcia z tego, co opisałam poniżej, tak więc: miłej lektury :D
Co roku każdy dystrykt ma konferencję. Rotarianie
spotykają się, słuchają prelekcji w charakterze zbliżonym do tych z TED’a,
jedzą i w ogóle robią rotariańskie rzeczy. W tym roku konferencja odbyła się w
Shepparton, płaskim jak patelnia kawałku lądu w dorzeczu Murray i Darling. Co
się jednak działo na samej konferencji, opiszę innym razem. Najpierw bowiem
wypadałoby napisać, co działo się w przeciągu sześciu dni poprzedzających
rzeczoną konferencję, a działo się dużo.
Nasz dystrykt, tzn. australijsko-nasz, 9820 co
roku organizuje nie tylko konferencję, a również „Ride to Conference”. Co to za
dziwactwo? Mówią „600km w 5 dni”. Na rowerze. W rzeczywistości bliższe prawdy
jest „700km w 6 dni”, ale ostatniego dnia się chyba po prostu nie liczy, w tym
roku był śmiesznie krótki, ledwie 60km, więc możliwe, że zawsze tak jest i
dlatego mówią „pięć dni”. Tak czy inaczej, gdy na pierwszym czy drugim obozie
dla Wymieńców powiedzieli nam o tej imprezie, byłam jedyną, która od razu i bez
większego wahania powiedziała, że się na to piszę. Bynajmniej nie zrobiłam tego
dlatego, że jestem w tak świetnej formie – doszłam do prostego wniosku, że to
będzie świetny powód, żeby się przyłożyć do treningu i trochę poćwiczyć. Jak
się okazało, nie okazało się to wystarczająco silnym motywatorem, ale cóż… to
już moja wina.
Tak czy inaczej, z biegiem czasu okazało się, że
piszą się na to wszyscy. Ilu z nas podjęło się faktycznego treningu – nie wiem,
ale pod względem podjętych przygotowań mimo wszystko nie wypadłam najgorzej. Ze
dwa razy udałam się na 14-kilometrową przejażdżkę w październiku, ze trzy razy
na takąż w grudniu, a potem jakoś straciłam rachubę czasu i kolejny „trening”
odbyłam dopiero na dwa tygodnie przed samą imprezą. Towarzystwa dotrzymywał mi
Kerry, jeden z Rotarian, który regularnie bierze udział w rajdzie. Za pierwszym
razem jeździliśmy w górę i dół tego samego wzgórza, za drugim Kerry zabrał mnie
na „malutką” górkę, 3,3km pod górę non stop. Zdecydowanie wolałam drugą część
wycieczki, tzn. zjazd w dół. Trzecią przejażdżkę odbyłam na własną rękę, w górę
i w dół po pobliskich wzgórzach. I na tym moje przygotowania się skończyły. Musiałam
się jednocześnie spakować, bo moi hości wybierali się na wycieczkę w czasie
konferencji, a akurat zbliżał się czas zmiany rodziny, toteż miałam przenieść
wszystko, co moje. Chyba nie muszę wspominać, że pakowanie to jeden wielki
wrzód na pewnej części ciała.
Wracając do tematu rajdu, bałam się bardziej, niż
trzeba było. Pierwszego dnia powiedziano nam,
że mamy do zrobienia 99km. Okej, no to w drogę. Pierwsze 36 poszło jak z
płatka. Potem mieliśmy przerwę na „Morning tea”. Owoce, ciasta, kawa, herbata,
co dusza zapragnie. W międzyczasie ostrzeżono nas przed czymś, co nazywa się…
nie, nie pamiętam, przepraszam. Coś z „Jackiem”, jak triple Jack. Albo coś w
ten deseń. To takie twarde, ostre dziwadła, które rosną w odpowiednim typie
trawy. Najedź na to rowerem, dziurę masz jak w banku. Wygląda toto jak kilka
małych, połączonych cierni, co gorsza, nie da się ich praktycznie zobaczyć,
kiedy już wbiją się w oponę. Można je jedynie poczuć, więc trzeba sprawdzać
opony po każdym postoju. Niestety, podczas pierwszej przerwy jakoś to
sprawdzanie mi nie wyszło, toteż co się stało po pierwszych kilkuset metrach,
gdy ruszyliśmy dalej? Tylne koło zrobiło „puf!” i dętka dokonała pięknego,
świszczącego wydechu. Zatrzymałam się i poczekałam na jadącego na tyle
mechanika. W tym czasie wszystkich jakby wywiało – piętnaście minut, których
potrzebowaliśmy, by na powrót doprowadzić mój rower do stanu używalności,
wystarczyło aż nadto, by cała grupa zostawiła mnie daleko w tyle. Jako, że Wymieńców
nikt nigdy nie zostawi samych, byśmy bezpiecznie wrócili do domów, został ze mną
jeden z rowerzystów, Chris i razem spróbowaliśmy dogonić uciekającą grupę. I
tutaj pojawia się seria problemów.
Przede wszystkim: jeśli ktokolwiek kiedykolwiek
powie wam: „nasz rowerowy rajd odbędzie się w okolicach Shepparton/innego
płaskiego terenu”, powiedzcie od razu NIE. Po pierwsze, płaskie jest nudne. W
dodatku niemal brakuje tam zakrętów, jedzie się prostą jak drut drogą, która
wydaje się nie mieć końca. Dla psychiki to naprawdę męczące. Po drugie wiatry wprost
kochają takie tereny, a jakimś cudem zamiast wiać non stop od pleców (jak nam
zapowiadano) wiało cały czas prosto w twarz lub od boku. Po pierwszych
dziesięciu kilometrach czegoś takiego ma się dosyć.
Co więcej: wszystkich bolą tyłki, kolana, szyje.
Ale nie mnie! Mnie musiały rozboleć palce u nóg! Pierwszego dnia niemal cały
ciężar ciała kładłam właśnie na stopy, toteż nieświadomie odcinałam sobie
krążenie. Na początku po prostu czułam, jak palce powoli zaczynają mrowić, ale
w końcu zrobiło się to tak mocne, że pedałowanie stało się prawdziwą udręką. Wreszcie,
po jakiejś połowie drogi do kolejnego przystanku, nie wytrzymałam i złapałam
busa, tzn. wsiadłam do busa wiernie podążającego za rowerzystami i zbierającego
zmęczone owieczki, by je dowieźć do kolejnego punktu zbiórki (kolumna z czasem
zmienia się w bardzo rozciągniętego węża o długości do paru kilometrów, ze
sporymi przerwami pośrodku). Sfrustrowana własną słabością, po lunchu
natychmiast siadłam na rower i jakoś dotrwałam do końca dnia na siodełku. Następnego
dnia podjęłam mądrzejszą strategię i poświęciłam siedzenie na rzecz stóp. Drugi
dzień miał liczyć 100km, w przeddzień poinformowano nas, że jednak będzie 108,
a ostatecznie było 111 – czyli norma. Znaczy się norma pod tym względem, że jak
zwykle więcej, niż nam mówią. Drugiego dnia przenieśliśmy się z Shepparton do
Nagambie, jadąc przez Euroa. W tymże miasteczku odbyło się nasze pierwsze
spotkanie z mediami – zrobiono nam zdjęcia i przeprowadzono wywiad. Artykuł
można znaleźć pod adresem http://euroagazette.com.au/
. Wygląda na to, że jeszcze go nie opublikowano, prawdopodobnie wyjdzie w
środę. Gdy siedzieliśmy i czekaliśmy na lunch (również w Euroa), podszedł do
nas starszy człowiek. Zapewne widząc ekipę jedenastu młodych ludzi (Miska tzn.
Finlandia niestety nie dał rady wziąć udziału w rajdzie), doszedł do wniosku,
że powinien się z nami podzielić sekretami miejscowej ludności. Zagaił więc
mniej więcej tymi słowy „słuchajcie, mam dla was przydatną informację. W tamtym
budynku, o tam (wskazał na prawdopodobnie szkołę) skupują prochy, za porządną
cenę”. Zrobiliśmy neutralne miny, próbując nie dać po sobie poznać, że otwarcie
uznajemy go za szurniętego i podjęliśmy próby nawiązania konwersacji. Staruszek
był całkiem miły, na pytanie, czy tutaj mieszka, odparł „tak, bardzo tego
żałuję, ale tak”. Kiedy w końcu sobie poszedł, podsumowaliśmy go słowami „losowy
przypadek z życia w Australii”. No bo powiedzmy sobie szczerze, kto normalny
podszedłby do obcych ludzi i zaczął im opowiadać o narkotykach? Jeszcze by
sobie pomyśleli, że mówi na poważnie i zadzwonili na policję, a ten tutaj jak
gdyby nigdy nic podchodzi, zagaduje, opowiada i to z tak poważnym wyrazem twarzy,
że nic tylko mu uwierzyć!
Trzeci dzień to zapewne mój ulubiony, chociaż
zaczął się bardzo nieprzyjemnie. Od rana pierońsko wiało i było pod górkę.
Muszę przyznać: miałam łzy w oczach, chociaż skrzętnie skrywałam je pod
okularami przeciwsłonecznymi. Przynajmniej z tego co wiem, nie byłam jedyna. Parłam
jednak uparcie naprzód, aż wreszcie dotarłam do pierwszego przystanku. Było tak
zimno i tak wietrznie, a przed nami majaczyła długa i stroma góra do zdobycia,
więc doszłam do wniosku, że się nie bawię. Złapałam busa i jechałam nim, razem
z innymi, aż do następnego przystanku, krótkiego postoju na picie. Wtedy też
Fenja czyt. Niemcy, która wsiadła do busa ze mną, doszła do wniosku, że zrobiło
się cieplej i jeśli tylko ktoś postanowi wsiąść do busa, to zabierze jego
rower. Nasze maszynki niestety zabrał samochód i miałyśmy je odzyskać dopiero
podczas lunchu. Szczęśliwie dla nas znalazły się dwie osoby, które przeniosły
się do ciepłego vana, więc zabrałam Lyz (Ameryce) rower i ruszyłam w dalszą
drogę. Większość czasu było pod górkę, ale z jakiegoś powodu aż tak mi to nie
przeszkadzało, może dlatego, że wiatr zdecydowanie osłabł. Dotarłam do
kolejnego przystanku z myślą, że z chęcią jechałabym dalej. Lunch – jak zwykle –
składał się z bułki bądź tortilli i tego, co do niej włożyłeś. Szynka, ser,
pomidory, cebula, tuńczyk, jajko, mnóstwo świetnych rzeczy. Jako, że musiałam
gonić grupę, mój lunch trwał parę ładnych minut krócej, niż pozostałych, a
samochód z moim rowerem dosłownie mi uciekł. W zamian dostałam tymczasowo rower
Austrii. Dlaczego? Otóż ciekawa historia: ride to conference to impreza
charytatywna na cele edukacyjne i lecznicze. Maskotką programu edukacyjnego pt.
Life Education jest Żyrafa Harold. Co roku Wymieńcy wskakują w przebranie i na
dwuosobowym rowerze odwiedzają szkoły podstawowe. Tym razem to właśnie Hannah
czyt. Austria przebrała się za Harolda, więc ja, pozbawiona roweru, zgarnęłam
jej maszynkę i popedałowałam z resztą ekipy do podstawówki. Każde takie
spotkanie wygląda podobnie: Harold wjeżdża na plac, dzieci się cieszą, słuchają
króciutkiej opowieści o tym, co my właściwie robimy, a potem przytulają Harolda
i zadają pytania. Następnie robimy odwrót i jedziemy dalej. Dwie trzecie drogi powrotnej
stały się moim ulubionym elementem całego rajdu: cały czas z górki i jeszcze
wiatr w plecy. Innymi słowy szybka, lekka jazda. Co więcej najszybsza grupa
wystartowała piętnaście minut później, żeby nas dogonić i sobie pofolgować z
tempem, ale my o tym nie wiedzieliśmy, więc przez co najmniej 5km z dumą
podążałam bezpośrednio za pierwszym samochodem, tzw. „Lead Car”, którego nie
wolno nam było wyprzedzać.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się nie
popisała zupełnym brakiem spostrzegawczości. Ostatni fragment drogi był od
górkę i wiatr z powrotem wiał nam w twarze, a ja, mądra istota, nie zauważyłam,
że nadal jechałam na ciężkim przełożeniu z przodu, obwiniając wiatr o wszystko,
co czyniło mnie nieszczęśliwą. Gdy wreszcie zorientowałam się, że praktycznie
nadwerężam sobie nogi, chociaż nie mam ku temu żadnego powodu, było już za
późno – kolana bolały i nie miały zamiaru odpuścić aż do końca rajdu. Z tego
też powodu następny dzień nie należał do przyjemnych, a była to najdłuższa
trasa w historii Ride to Conference – 120 km. W teorii. W praktyce pewnie było
więcej. Wysiadłam po pierwszych 25 kilometrach i wróciłam na rower na kolejnej
przerwie, żeby pozostałe 70 zrobić już o własnych siłach. Tamten dzień określam
mianem najgorszego, chociaż wcale nie chodzi mi o wiatr, bo wiatru prawie nie
było. Po tym dniu było już lekko. Ledwie 85km następnego i 64 ostatniego dnia,
chociaż ten ostatni to wcale nie był taki lekki. Głównie ze względu na
psychikę. Powiedziano nam: „do lunchu mamy 22 km, jedźcie 23 na godzinę, to
szybko dotrzemy”. Magicznym sposobem z 22 kilometrów zrobiło się nagle 32, co
sprawiło, że ostatnie dziesięć przepedałowaliśmy jak na szpilkach – nikt nie
lubi, gdy mu się mówi, że powinien już dotrzeć, a tu końca nie widać.Tyle
dobrego, że ostatni odcinek stanowił jedynie 7 kilometrów po lekkiej jak piórko
trasie rowerowej. Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, tzn. z powrotem do
Shepparton, powitano nas brawami i okrzykami. Czułam się jak najprawdziwszy
bohater!